Выбрать главу

Odskoczył na parę kroków od walczących, wodzami zatrzymał konia w miejscu i rozejrzał się po wąskim przesmyku, w którym doszło do potyczki. Dobrze.

Zeskoczył z konia, zdjął z uchwytu tarczę i uderzył w nią płazem miecza.

— PĘDŹ, DIABLO! — krzyknął. — Pędź do domu!

Z tym okrzykiem zaszarżował na grupę piechoty, wymachując mieczem. Jeden z nich zamachnął się na niego toporem, ale Herzer odruchowo zasłonił się tarczą, a potem wgniótł stalowe okucie w przeciwnika i ciął kolejnego przez twarz.

— UCIEKAJCIE, DURNIE! — wrzasnął, gdy jeden z pozostałych kawalerzy stów zawrócił mu na pomoc. — Wracać do miasta! To rozkaz! — Zamachnął się na kolejnego z napastników, a potem cofnął, by za plecami mieć skarpę. Prawdopodobnie były to pozostałości po dawnej drodze z czasów Norau, i powinno to wystarczyć. Jeśli udałoby mu się pokonać tych trzech, miał dostatecznie dobrą pozycję, by zmierzyć się z kawalerzystami. Jeśli.

Dwóch miało włócznie, z których jedna najwyraźniej dobiła rannego kawalerzystę, ponieważ była czerwona od krwi, a trzeci trzymał dodatkowo niezgrabny topór. Wyższy z włóczników zaatakował, a Herzer zablokował włócznię bokiem tarczy, a potem ciął drzewce, jakby było to kolejne ćwiczenie. Ku jego zaskoczeniu drewno ustąpiło bez problemu, więc poprowadził cios dalej, rozrąbując napastnika.

Pierwszy raz w życiu świadomie zabił człowieka, a jego przeciwnik zatoczył się do tyłu, charcząc jakby z żalem, z krwią wypływającą z cięcia i fragmentami jelit pokazującymi się w ziejącym otworze rany. Miał czarne włosy i brodę, która zaczynała już siwieć. Otworzył usta, a Herzer uświadomił sobie nagle, że życie tego mężczyzny dobiegło końca. Po chwili tamten zamknął usta i bezgłośnie już zwalił się na ziemię.

Przez chwilę Herzera opadły dreszcze, ale gdy zamierzył się na niego topornik, odruchowo wrócił do rzeczywistości, blokując cios tarczą, a następnie skoczył do przodu, uderzając wroga i równocześnie unikając ciosu drugiego włócznika, tego z krwią kawalerzysty na grocie broni. Czubek włóczni przesunął się po płytach jego zbroi, i choć zdołał się wcisnąć w szczelinę między nimi, to jednak na tyle słabo, że ledwie przebił tkaninę pod spodem. Herzer stęknął od uderzenia, ale znów ciął w dół, rozłupując drzewce tuż poniżej grotu. Potem znów naskoczył na topornika, który wciąż zataczał się od uderzenia tarczą i wykończył go cięciem przez gardło. W ten sposób został mu tylko włócznik, który tymczasem odwrócił się do ucieczki.

Herzer podniósł topór i zważył go w dłoni, po czym wzruszył ramionami i z największą starannością cisnął nim za uciekającym. Bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom trafił go między łopatki, obalając na ziemię. Co oznaczałoby koniec potyczki, gdyby w tej samej chwili na szczycie wzniesienia nie pojawiło się sześciu kawalerzystów. Chłopak, zmęczony, westchnął i stanął w pozycji obronnej. Czekał go kolejny trening. Kawalerzyści nie mieli lanc, tylko miecze. Mogli spróbować go stratować albo zasiec mieczami. Był dobrze osłonięty przed ciosem z góry, więc technika polegała na odsunięciu się na lewo od szarżującego konia i cięciu go w bok, przyjmując uderzenie miecza na zbroję i hełm.

W tym przypadku problem polegał na tym, że cała szóstka stłoczyła się razem, żeby go dopaść i nie było między nimi dość miejsca. Zresztą ich konie były albo bardzo dobrze, albo bardzo źle wyszkolone, ponieważ zamiast ominąć rannego włócznika stratowały go. A Herzer stwierdził, że najprawdopodobniej za chwilę spotka go taki sam los. W związku z tym, gdy się zbliżali, podbiegł do ściany wąwozu i z rozpędu wbiegł na nią, wykorzystując siłę pędu do odbicia się w powietrze i uderzenia ciałem w jeźdźca z lewej strony.

Nie próbował niczego wyszukanego w rodzaju utrzymania się na koniu czy cięcia, po prostu pozwolił, by ponad sto kilo jego masy plus dwadzieścia zbroi uderzyło w przeciwnika.

Nie był w stanie stwierdzić, czy napastnik zginął na miejscu, czy dopiero od uderzenia w ziemię, ale nie było to istotne. Na wszelki wypadek Herzer wylądował na nim, używając jego ciała do zamortyzowania własnego upadku.

Mimo wszystko lądowanie, prawie płasko na twarz, wycisnęło mu powietrze z płuc, a jego hełm uderzając w ziemię, boleśnie wcisnął mu się w kark. Ale zdołał się podnieść na nogi, upewniając się co do losu przeciwnika przez oparcie się o niego przy wstawaniu czubkiem miecza i przebijając na wylot.

Stanął na nogach i głęboko wciągnął powietrze, machając mieczem i czekając na pozostałych pięciu jeźdźców.

— No chodźcie, dranie! — zawołał. — Do miasta jest jeszcze daleko, boli mnie głowa, a niedługo zrobi się ciemno. Przed północą chcę się napić piwa!

Kawalerzyści zebrali się, żeby znów go zaatakować, ale jeden z nich powstrzymał pozostałych gestem i sięgnął w dół, otwierając wiszący przy kolanie pokrowiec z łukiem.

Herzer zamarł, gdy z pokrowca wyciągnięty został kompozytowy łuk, a przeciwnik nachylił się następnie po strzałę. Strzała z takiego łuku bez problemu mogła przebić jego zbroję, a prawdopodobnie poradziłaby sobie i z tarczą. Co więcej, drań mógł strzelać do niego z dystansu, nawet gdyby na niego natarł.

Mimo wszystko był to jego jedyny wybór, więc podniósł w górę tarczę, osłaniając się nią i zaczął biec.

— ILU DRANI POŚLEM W PIACH!

Rzucili się na niego pozostali jeźdźcy, tnąc z góry, ale skupił się wyłącznie na łuczniku, który próbował uspokoić swojego konia. Z tej odległości był to banalny strzał i Herzer patrzył już na grot wycelowany prosto w swoją twarz, gdy rozległ się świst strzały.

Mężczyzna bezwładnie stoczył się z konia na ziemię.

Nie wiedział, skąd nadleciała strzała, ale odwrócił się w bok i ciął jednego z napastników, a powietrze przeszyła seria świstów i brzęków zwalnianej cięciwy, których efektem były kolejne cztery ciała spadające z koni na ziemię, ze strzałami tkwiącymi w piersiach, karku i oku.

Spojrzał na wzniesienie nad przewężeniem i zobaczył, jak zeskakuje z niego łucznik w lekkiej zbroi i uśmiecha się lubieżnie.

— Cześć, kochasiu — powitała go Bast, opierając dłoń na biodrze. — Przepraszam, że zepsułam ci przyjemność, ale nie chciałam pozwolić, żeby uszkodzili mi zabawkę.

* * *

Herzer i Bast spotkali Kane’a wraz z grupą milicji o kilometr od granic miasta. Para trzymała się za ręce, Herzer jechał na wymęczonym Diablo, a Bast dosiadała gniadego wierzchowca będącego jednym z koni jucznych. Prowadzili za sobą stadko uwiązanych koni, z których część niosła na sobie trupy.

— Słyszałem, że nie żyjesz — z uśmiechem przywitał go Kane.

— Niezupełnie — radośnie odpowiedział Herzer, ale zaraz spoważniał. — Jednak Barsten nie przeżył. Jest z tyłu na koniu.

— Tak. — Kane kiwnął głową. — Ilu?

— Sześciu w drugiej pułapce i sześciu jeźdźców. Ale nie wiem, ilu w pierwszej. Dużo. Bast widziała ich jeszcze więcej.

— Tak jak powiedział, dużo — potwierdziła Bast. — Ale myślę, że resztę powinien usłyszeć Edmund.

— Cóż, na pewno będzie chciał cię zobaczyć. Wezmę konie.

— Nie czekajcie tutaj, nie wiemy, co nadchodzi. — poradził Herzer, patrząc na resztki światła. — Choć wątpię, żeby miało przyjść dziś wieczorem.

— Pojedziemy za wami, ale lepiej się pospieszcie — zasugerował Kane. — Ruszaj, triari.

— Straciłem to stanowisko — sprostował Herzer, krzywiąc się.

— Nie sądzę, żebyś długo miał się tym martwić — skomentował Kane z nieodgadnionym wyrazem twarzy.