— Tak, wiem — bezbarwnie odpowiedział Edmund. — A powód jest taki, że wydałem rozkaz. Zamierzasz mu się podporządkować i nakazać to swoim podwładnym? Czy mam kazać Steinweggenowi przejąć dowództwo?
McGibbon zaczerwienił się, ale kiwnął głową.
— Wiesz, że wykonam twoje rozkazy. Ale to wcale nie znaczy, że muszą mi się podobać.
— Nikomu z nas się to nie podoba — odparł Edmund. — Ale to konieczność.
— Mogę zadać pytanie, sir? — odezwał się Herzer.
— Nie jesteś już rekrutem, Herzer — z uśmiechem przypomniał mu Talbot.
— Czy doktor Daneh wie o tym?
— Tak — potwierdził Edmund.
— Och… — Herzer próbował znaleźć jakiś sposób na sformułowanie swoich uczuć, a potem wzruszył ramionami. — Zgodziła się?
— Będziesz musiał sam ją o to spytać. Kiedy będziesz miał okazję. — Tak jest, sir.
— A teraz idźcie przekazać informację.
— Jeszcze jedno pytanie, wiem, że się pojawi — odezwał się McGibbon. — Czy możemy przynajmniej go trochę poturbować!
— Wątpię, żebyśmy byli w stanie go złapać, jeśli tego nie zrobimy — odpowiedział Edmund. — Ale osoba, która go zabije, będzie odpowiadać przede mną.
Po kolacji Herzer sprawdził posterunki wartownicze i poszedł do swoich rzeczy. Kiedy dotarł do posłania, zauważył rozłożoną na jego futrzanym kocu Bast i przypomniał sobie, że faktycznie należał on do niej.
— Przyszłaś odebrać swoją własność? — zapytał z uśmiechem.
— Tylko, jeśli sam chcesz się tak określić, kochany — odrzekła z błyskiem w zielonych oczach.
— Bast… to nie jest dobry pomysł — powiedział, siadając obok koca.
— Musisz się wreszcie nauczyć, że z wyjątkiem sytuacji, kiedy ludzie aktywnie próbują cię zabić — nachyliła się, by go pocałować — to zawsze jest dobry pomysł.
— Mam obowiązki — wymyślił na poczekaniu. — A poza tym nie zamierzam robić tego tu, na oczach wszystkich.
— Przykryjemy się — zachichotała, zasłaniając kocem nogi. — I tak robi się zimno. Chodź tutaj i mnie ogrzej.
Herzer zdjął zbroję i wczołgał się między futro a koc, obejmując ją ramionami. Robiąc to, równocześnie uświadomił sobie, że wcale nie byli sami. Było trochę par między milicją i łucznikami, był też przekonany, że słyszał jakieś odgłosy ze zwykłego miejsca Deann. I prawdę mówiąc, nie było obok niego Cruza.
— Na Mithrasa, mam nadzieję, że strażnicy uważają na to, na co powinni — wymamrotał, gdy wspólnym wysiłkiem pozbawiali go munduru.
— Sprawdzę ich, gdy będziesz spał — wyszeptała mu do ucha między pocałunkami.
— Dziękuję — powiedział, pozwalając swojej dłoni przesuwać się po jej ciele i przyglądając się wywołanym tym dreszczom. — Myślę, że cię kocham.
— I ja ciebie też kocham — powiedziała cicho. — Ale miłość, to nie jest pojedyncza, idealna emocja. Kochasz też Cruza.
— Co? — zaprotestował, siadając. — To znaczy, on jest kumplem, ale…
— Ależ jesteś zdecydowanie hetero, kochany — uśmiechnęła się, ściągając go z powrotem w dół. — Nie wpuszczaj tyle zimna! Jednak kiedy walczysz, robisz to za swoich przyjaciół, towarzyszy, w równym stopniu, żeby utrzymać przy życiu ich, jak i siebie. Prawda?
— Tak, ale…
— To też jest miłość — oświadczyła z uśmiechem. — Honor i odwaga często są wyrazem miłości. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam, dostrzegłam w tobie olbrzymią zdolność do miłości. No cóż, pomyślałam też: „Rety, ale wielki chłopak, ciekawe, czy wszystko ma w tej skali”.
Herzer zachichotał i stuknął ją głową.
— Jesteś… zadowolona?
— Ekstatycznie. Ale tak naprawdę chodzi tu o miłość. Kochasz „Królestwo Wolnych Stanów”?
— Cóż…
— Dobrze, a kochasz Raven’s Mill?
Zastanowił się nad tym przez chwilę. Grupa obcych ludzi, którzy przetrwali katastrofę, zebranych w jednym miejscu. Ale…
— Tak — powiedział i wtedy zrozumiał.
— A więc mógłbyś uciec — ciągnęła dalej. — Możliwe, że jutro zginiesz. Ale nie uciekniesz. Zostaniesz. Dla swoich towarzyszy, dla swojego miasta, dla honoru. To właśnie miłość.
— Karą za dezercję jest śmierć — zauważył Herzer.
— Czy to dla ciebie problem? Naprawdę?
— Nie — przyznał.
— To właśnie miłość na przestrzeni wieków prowadziła żołnierzy do walki. Zdarzają się chwile, kiedy zwycięża z nią strach i trzeba ich zaganiać do bitwy. Istniały też armie poborowe, kierowane przez strach czy przez nieposiadanie niczego oprócz własnego życia. Są też tacy, którzy po prostu lubią zabijanie, McCanoc jest jednym z nich. Ale to nędzni żołnierze. Najgroźniejszymi zabójcami są ludzie, którzy coś kochają, którzy z otwartymi oczami pójdą za to w bój. Czasem źle lokowali swą miłość. Dżihad, pogromy i holokausty. Nienawiść wymieszana z miłością. Ale sprowadzenie żołnierza na pole bitwy zazwyczaj wymaga miłości do czegoś. Mogą kochać coś większego niż oni sami, ale muszą kochać. Najwięksi wojownicy są największymi kochankami. A ja dostrzegłam w tobie wielkość.
— Dziękuję — powiedział cicho.
— Dość już słów — wyszeptała mu do ucha. — Przejdźmy do czynów.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Herzer wyplątywał się właśnie z koca w chłodzie przedświtu, kiedy do obozu sprężystym krokiem wróciła Bast, najwyraźniej wprost z kąpieli w rzece — włosy zaczynały jej właśnie schnąć, a sutki sterczały tak sztywno, że zniekształcały twardą skórę biustonosza.
— Jak to jest, że narzekasz na zimno, skoro cały czas biegasz po okolicy w bikini? — zapytał trochę niezgrabnie. Był obolały w bardzo dziwnych miejscach, Bast miała uchwyt jak kleszcze i czasem zapominała o własnej sile.
— Jestem praktycznie niewrażliwa na zimno i upał — przyznała z uśmiechem. — Co nie oznacza, że muszę to lubić.
— W takim razie czemu cały czas chodzisz w bikini zamiast włożyć coś cieplejszego? — zapytał skonsternowany.
— Wiesz, ilu mężczyzn zabiłam dzięki temu, że zamarli, gapiąc się na moje cycki? — odpowiedziała, śmiejąc się radośnie.
— Podano śniadanie — oznajmił, przechodząc koło nich Cruz. — Jajka i bekon! Świeży chleb z miasta!
— Brzmi nieźle — ucieszył się Herzer, zakładając zbroję i upewniając się, że miecz gładko wychodzi z pochwy. Ich hełmy wisiały zawieszone na ustawionych w kozły piłach i na razie mogły jeszcze tam zostać.
Bast poszła z nim na śniadanie i wzięła sobie tylko chleb, a potem spojrzała na siedzącego przy pochodni Edmunda.
— Wciąż są tam, gdzie zatrzymali się wczoraj wieczorem, jakieś półtora kilometra na południe — powiedziała. — Kiedy odchodziłam, jeszcze się nie ruszali.
— Dobrze — ucieszył się Edmund, biorąc pełny talerz. — Dziękuję za sprawdzenie.
— Pomyślałam, że ktoś powinien — odparła.
— Przy drodze czeka oddział kawalerii — powiedział Edmund.
— Wiem, widziałam ich — zaśmiała się Bast, gryząc kęs chleba i patrząc w górę, na rozgwieżdżone niebo. — To dobry dzień na bitwę. Rano będzie zimno, ale później dość się ogrzeje.
— Zajmiesz miejsce z łucznikami? — zapytał Talbot, prowadząc grupkę do dużego pniaka.