— WSTAĆ I WALCZYĆ!
Herzer zerwał się i jednym płynnym ruchem rzucił pilum w pierwszego dostrzeżonego przeciwnika. Pocisk przebił tarczę, a niosący ją ork, obciążony nagle dodatkową masą żelaza i drewna, zatrzymał się, by ją wyciągnąć i padł z gardłem przeszytym strzałą.
Herzer tak naprawdę wcale tego nie widział, ponieważ pochylił się po jedną z dodatkowych włóczni i znów wprowadził ją w tarczę wroga, a potem wydobył miecz i zajął się poważną kwestią przeżycia.
Orkowie nadchodzili fala za falą, w większości przerzedzonymi przez ostrzał z łuków jeszcze zanim docierali do fortyfikacji. Milicja wycofała się, zostawiając w wąskim przesmyku tylko podwójny szereg Panów Krwi i choć Przemienieni nieustannie weń uderzali, nie byli w stanie ani go rozbić, ani odepchnąć. Najpierw musieli wspiąć się na parapet, a potem zmierzyć się z tarczami Panów Krwi, których miecze sięgały do twarzy, rąk i ciał. Nawet jeśli udawało im się przedrzeć przez pierwszy szereg, drugi czekał tylko na wykończenie ich przez bezlitośnie mielącą mieczami maszynerię.
Kilku atakujących zdołało się nawet przebić, po czym natykali się na litą ścianę drewnianej broni milicji. Bronie te, w większości przypominające topory czy halabardy, błyskawicznie redukowały przeciwnika do zera.
Herzer nie był w stanie śledzić ogólnego przebiegu walki, ale zorientował się, kiedy orkowie w końcu zaczęli się załamywać. Trzykrotnie stawali naprzeciw Panów Krwi i za każdym razem zostali rozniesieni na strzępy. Teraz, mając przed sobą umocnienia, niewzruszoną linię legionistów i ciągły deszcz strzał, nie potrafili już tego wytrzymać. Najpierw pojedynczo, potem w grupach, a w końcu wszyscy wycofali się w dół wzniesienia. Wszyscy ci, którym udało się przeżyć.
Gdy z parapetu spadł ostatni ork, Herzer mógł się wreszcie rozejrzeć. Wszędzie leżało pełno trupów Przemienionych, na parapecie, w fosie i w stosach przed ścianą. Brakowało też niektórych znajomych twarzy i niewyraźnie przypomniał sobie, jak ktoś wypełniał przerwę u jego boku. Spojrzał w prawo i zamiast Deann zobaczył Pedersena, dowódcę trzeciej dekurii.
— Deann? — wydyszał, opuszczając miecz i sięgając do manierki po łyk wody.
— Mocno dostała — odpowiedział Pedersen. — Zabrali ją do lazaretu.
— Gdzie jest baron? — zapytał, rozglądając się.
— Grupa orków usiłuje zajść nas od flanki przy rzece — wtrącił Stahl. — Pojechał tam ich wyciąć.
— Cholera — było wszystkim, co powiedział, patrząc w dół zbocza. McCanoc wściekle poganiał swego konia tam i z powrotem, a w końcu skierował go w górę zbocza i zaszarżował.
— Patrzcie na tego durnego drania — wymamrotał Herzer, wypijając do końca wodę i wyciągając szmatkę, by wytrzeć z krwi swój miecz. — Założę się, że nie ujedzie dalej niż pięć metrów od granicy zasięgu łuczników.
— No, nie wiem — po lewej odezwał się Cruz. — Jedzie dość szybko. O co się zakładasz?
— Nie ważne — powiedział Herzer, upuszczając szmatkę. Usłyszał brzęk cięciwy łuku Bast i widział lecącą wprost do celu strzałę, ta jednak odbiła się od czegoś w powietrzu. — Chyba mamy kłopot.
Więcej strzał pomknęło przez powietrze i potężny koń najpierw się zachwiał, a potem padł na bok, wymachując nogami w agonii i kwicząc z bólu. Ale postać w czarnej zbroi lekko wylądowała na ziemi, jakby podpierając się, i szybko skoczyła na nogi, z wrzaskiem sunąc w stronę umocnień. Równocześnie wokół niej utworzyło się coś w rodzaju mgły, czarna chmura, która rozciągała się do rannych po jego bokach, a tam gdzie przeszła, ludzie przestawali dawać oznaki życia.
Kiedy McCanoc dotarł do parapetu, wyskoczył w powietrze w niemożliwym, w oczywisty sposób wspomaganym susie, który przeniósł go nad umocnieniami wprost na ziemię za nimi. W ręku trzymał dwuręczny miecz tak swobodnie, jakby nic nie ważył, a gdy się nim zamachnął, przeciął twarde drewno tarcz i stal zbroi jak masło.
W jednej chwili Herzer zobaczył, jak pół tuzina drugiego szeregu Panów Krwi pada i zaszarżował z wrzaskiem, spadając na plecy znacznie większego przeciwnika.
Dionys nawet nie zachwiał się od uderzenia, ale okręcił się, gdy pole siłowe odrzuciło chłopaka w snopie iskier. Herzera otoczyła czarna chmura i poczuł, jak opuszczają go siły, wysysane przez program sterujący chmurą nanitów.
— Proszę, proszę, czyż to nie mój stary kumpel Herzer — powiedział Dionys, podnosząc miecz. — Czas poznać karę za zdradę.
Dionys dźgnął wprost w dół, ale Herzer zerwał się już na nogi przewrotem w tył, który później zawsze uznawał za niemożliwy do wykonania. Opuścił tarczę i gdy miecz opadł w dół, sparował go desperacko, czego jedynym efektem było odcięcie jego klingi tuż nad jelcem. Odskoczył i podniósł jedno z pilów, ale Dionys skokiem pokonał dzielącą ich odległość i ciął w dół w chwili, gdy po nie sięgał. Klinga energetyczna ze świstem przejechała przez broń, rozcinając włócznię i większość lewej dłoni Herzera.
Herzer zatoczył się do tyłu, chwytając swoją dłoń i warknął.
— Idziesz w dół, Dionys — powiedział. Ale równocześnie czuł, jak czarna chmura pozbawia go sił i obraz przed oczyma zaczął mu szarzeć.
— I co mi zrobisz, zakrwawisz mnie na śmierć? — zapytał Dionys i właśnie wtedy na jego plecach wylądował mały tajfun.
Lazur z zainteresowaniem przyglądał się bitwie. Właściwie nie uważał, żeby miał w niej stanąć po którejś stronie, ludzie najwyraźniej dobrze się bawili, wydzierając z przeciwników duże kawałki futra. Jednak coś w czarnej postaci przywołało wspomnienia, a kiedy dotarł do niego jej zapach, rozpoznał w niej kogoś, z kim miał do wyrównania rachunki.
Pole siłowe najwyraźniej nie uznało pazurów za coś, co może zabić i nie zatrzymało rozwścieczonego kota. Sześćdziesięciokilowy kot wylądował od tyłu na zbroi Dionysa i zaczął drzeć po niej pazurami, sycząc i plując.
Dionys okręcił się w miejscu, ale kot zaczepił się pazurami o szczeliny zbroi i drapał ze wszystkich sił. I niezależnie od tego, jak bardzo wykręcał się McCanoc, nie potrafił pozbyć się domowego lwa.
Jednak i Lazurowi ani trochę nie podobała się czarna chmura. Sprawiała, że miał ochotę odejść, ułożyć się na słońcu i wszystko przespać. W końcu zrezygnował. Zbroja nie ustępowała pod jego pazurami, a chmura, choć niedostosowana do fizjologii kotów, częściowo jednak i jego pozbawiała siły. Wydając z siebie warkot rozczarowania, kot odskoczył.
Dionys zamachnął się na uciekające zwierzę, ale nie trafił i odwrócił się do Herzera w chwili, gdy chłopak wyskoczył w powietrze i spadł na niego. Przyglądał się atakowi Lazura i zrozumiał, że pole siłowe nie rozpoznawało ciała wewnątrz swojego zasięgu. Pomimo bólu ręki i słabości wywołanej przez chmurę, uczepił się ręki Dionysa, w której tamten dzierżył tarczę, objął go nogami w talii i spróbował wbić sztylet w szczelinę między napierśnikiem i obojczykiem.
Dionys ryknął wściekle i znów się otrząsnął, dźgając mieczem i próbując pozbyć się przeciwnika. Jednak kiedy poczuł ukłucie sztyletu na ubraniu pod zbroją, rzucił się na ziemię, rozgniatając Herzera o podłoże i wypychając mu z płuc całe powietrze.
Herzer znów więc znalazł się na ziemi, tym razem całkowicie bezradny. Czarna chmura odessała z jego ciała wszelką siłę, a uderzenie ciała Dionysa stanowiło ostatnią kroplę. Poczuł, jak pod masą przeciwnika pękają mu żebra, a z pozbawionych czucia palców wyleciał sztylet. Gdy Dionys podnosił się z ziemi, spróbował się przetoczyć, ale nie był w stanie zrobić nic, oprócz bezradnego czekania na swój los.