Matka przez chwilę rozważała żądanie, a następnie mu się podporządkowała.
Kula ognia uniosła w powietrze fragment wzgórza i rozrzuciła go na wszystkie strony. Większość energii poszła na zneutralizowanie tarcz, a Matka planowała użyć minimum wymaganej mocy. Jednak drobna jej część, odpowiadająca mniej więcej wybuchowi o sile dwóch kiloton, uciekła. Na miasto spadł deszcz kawałków skał i fragmentów drzew, zabijając i raniąc wielu świętujących.
Słysząc potężną eksplozję Edmund, Daneh i Sheida pospiesznie wypadli przed dom i zobaczyli resztki opadających na miasto śmieci.
— Niech to szlag! — zaklęła Sheida. — Matko, tu Członek Rady Sheida Ghorbani. Czy Dionys McCanoc żyje czy zginął?
— Dionys McCanoc zginął — rozległ się głos z powietrza. Daneh do końca życia nie była pewna, czy rzeczywiście usłyszała w nim satysfakcję.
— Co stało się z energią projektu Wolf 359? — zażądała Sheida.
— Energia została zablokowana — odpowiedziała Matka. — Do czasu, aż zbierze się quorum udziałowców lub ich spadkobierców i wybierze nową radę albo Rada głosami dwunastu członków zdecyduje o skierowaniu jej do innych celów.
— A niech to ogień piekielny pochłonie — wykrzyczała Sheida, odchodząc, by sprawdzić zniszczenia. Po zaatakowaniu tarcze pochłonęły znaczącą część dostępnej energii, ale żadna z tarcz nie uległa zniszczeniu. Co zawdzięczali głównie temu, że w tej samej chwili spadła moc ataków na nie. Stało się jasne, że Matka odcięła dostępną Paulowi energię dokładnie w chwili śmierci McCanoca. Przez chwilę na jej twarzy rysowała się furia, ale potem westchnęła tylko z rozczarowaniem.
— Hej, spójrz na to od dobrej strony. — Daneh z żalem potrząsnęła głową. — Teraz nie będę musiała nienawidzić cię przez resztę życia za to, że pozwoliłaś mu żyć.
— Bardzo zabawne — ze śmiechem odpowiedziała Sheida. — Bardzo, cholera, śmieszne.
— No cóż, wszystko jedno. — Daneh wzruszyła ramionami. — Muszę się dostać do miasta. Ludzie będą potrzebować mojej pomocy.
— Jesteś pewna, że powinnaś? — zapytał Edmund. — Zbliża się twój czas.
— Zajmowałam się rannymi z bitwy. Mogę zająć się i tymi. Choć doceniłabym pomoc w dostaniu się do szpitala.
— Pójdę z tobą — zaoferował się Talbot, ściągając ze stojaka pelerynę i zakładając ją na jej ramiona. — Jeśli nie z innego powodu, to żeby się upewnić, że nie zrobisz sobie krzywdy. Albo naszemu dziecku. Sheida?
— Muszę iść — odparła członkini Rady. — Po mojej stronie też zostało sporo sprzątania. — Spojrzała na wzgórze, które znów było czarne w świetle księżyca i westchnęła. — A byliśmy tak blisko.
— Nie bądź taka pewna — odpowiedział Edmund, zakładając własną pelerynę. — Gwarantuję, że nie miałoby to znaczenia, historia nigdy nie skręca na drobiazgach. A każdy, kto twierdzi coś innego, usiłuje ci coś sprzedać.
EPILOG
Daneh krzyknęła i mocniej ścisnęła dłoń Edmunda.
— Wszystko w porządku — powiedział niepewnie. — Dobrze sobie radzisz. — Nic nie był w stanie zrobić i ta świadomość była dla niego bolesna.
— To boli! — krzyknęła, kurcząc się. — Jak to CHOLERNIE boli!
— Dobrze ci idzie, mamo — zapewniła ją Rachel gdzieś z okolic pośladków. — Widzę już czubek głowy dziecka. Jest dobrze ułożone, a ty dobrze przesz. Jesteś w trakcie porodu i dlatego boli. Już prawie koniec. Jeszcze kilka pchnięć.
Na koniec Sheida sprowadziła ze sobą więcej smoczych jeźdźców. Przywiozła też ze sobą urządzenie, używające do zasilania wewnętrznego silnika, a zawierało ono, między innymi, pełny zestaw tekstów medycznych. A Rachel intensywnie wkuwała do egzaminu.
— Jestem zmęczona — jęknęła Daneh, nienawidząc równocześnie tego jęku we własnym głosie i bezwzględnie go wykorzystując. Kilka razy odetchnęła głęboko, a potem poczuła potężną falę parcia. — Aaaaaaach!
— Tak dobrze — powiedziała Rachel. — Przyj, przyj.
— Nie dysz — dodał Edmund, gdy opadło ciśnienie i ból. — Regularne oddechy. Musisz doprowadzić powietrze do płuc.
— WCALE MI SIĘ TO NIE PODOBA! — wykrzyczała, ale zwolniła i pogłębiła oddychanie, by móc wchłonąć niezbędny jej i dziecku tlen. — Och, nie — jęknęła, czując kolejną falę skurczów.
— No już! — krzyknęła Rachel. — Przyj! Tato, naciśnij jej żołądek!
Daneh naprężyła się i poczuła przesuwanie się i rozciąganie, które sprawiało wrażenie, jakby miało rozerwać ją na pół, a potem przemożną falę ulgi. Na chwilę wszystko znieruchomiało, a potem powietrze przeszył płacz, gdy pierwszy od tysięcy lat człowiek zrodzony z kobiety zaprotestował przeciw tak poniżającemu potraktowaniu.
— To chłopiec — oznajmiła Rachel.
Rachel i jedna z pielęgniarek zacisnęły i przecięły pępowinę, wytarły dziecko i podały je Daneh. Ta przytuliła chłopca i sięgnęła, by poczuć jego drobne paluszki. Dotknęła miniaturowego noska, a potem popatrzyła na uszy. I zbladła.
— Och, nie — wyszeptała.
— Co? — zapytał Edmund, a potem spojrzał tam, gdzie ona: uszy miały zdecydowany szpic. Edmund przyglądał im się jeszcze chwilę, a potem wzruszył ramionami, — Nieważne. Czyli jest w połowie bękartem. Druga połowa pochodzi od ciebie, ukochana. A ja będę go kochał całego tak, jakby był moim własnym.
— Dziękuję — westchnęła, ledwie potrafiąc utrzymać dziecko. Oczy maleństwa były wciąż zamknięte, ale podniósł głowę, jakby chciał się rozejrzeć, a potem chwycił jej palce. Uniosła go do piersi, a on przyssał się do niej, jakby robił to od zawsze.
Położyła się z powrotem z przyssanym dzieckiem i spojrzała na Edmunda.
— Jesteś pewien? Ludzie… ludzie by go wzięli. I będą gadać.
— Tak, kochanie, jestem pewien — oświadczył Edmund. — Jest naszą przyszłością. Jedyną. I przyjmiemy wszystko, co nadejdzie, dzień po dniu.
Awatar Chansy pojawił się przed budynkiem Rady i rozejrzał się. Z wyjątkiem późnowiosennego śniegu, okolica wyglądała prawie tak samo jak w dniu ostatniego, fatalnego zebrania Rady. Drugą różnicę stanowili strażnicy.
Z pozoru wyglądali jak ludzie, ale bardzo duzi, a ich oczy były całkowicie martwe, jak u rekinów. Spojrzeli na Chansę, a potem odwrócili głowy, trzymając w rękach potężne karabiny i skanując okolicę w poszukiwaniu zagrożeń.
Karabiny były pomysłem Paula, stanowiły broń pneumatyczną sprężającą powietrze tuż do poziomu poniżej dopuszczalnego przez Matkę. I choć miały mniejszy zasięg niż klasyczne karabiny chemiczne, nie wspominając w ogóle o broni gausowskiej z wojen SI, ich pociski na swój sposób czyniły je bardziej śmiertelnymi. Każda ze strzałek w magazynku niosła na sobie kroplę kwasu. Każdy trafiony takim pociskiem miałby do czynienia nie tylko ze zniszczeniami wynikającymi z jego energii kinetycznej, ale i bardzo silnego kwasu.
Chansa nie martwił się z powodu strażników jako takich. Awatar stanowił konstrukt pól siłowych, hologramów i nanitów, a nie istotę ludzką podatną na słabości ciała. Co więcej, nawet awatar chroniony był polem siłowym zdecydowanie wystarczającym do osłony przeciw pociskom strażników. Ale coś w nich wywoływało u niego dreszcze.
Wkroczył do Sali Rady i zatrzymał się, patrząc na nowy wystrój pod tylną ścianą.
— Podoba ci się? — zza jego lewego ramienia zapytał Paul.