Выбрать главу

— Ja… jesteśmy z Edmundem przyjaciółmi, tak — cicho potwierdziła Daneh.

— Jak wspaniale! — wykrzyknął McCanoc z ponurym uśmiechem. — Jakże nadzwyczaj wspaniale. A gdzie jest twoja córka?

Daneh prawie czekała na to pytanie.

— W chwili Upadku była w Londynie. Mam nadzieję, że nic jej nie jest.

— Myślę, że jest w lepszej sytuacji niż ty. — McCanoc uśmiechnął się paskudnie. — I wiem, jak możesz zapłacić myto!

— Dionys — powiedział Herzer napiętym głosem. — Nie rób tego.

— Och, nawet nie pomyślałbym o zajęciu pierwszego miejsca — odparł tamten, odwracając się do chłopca i kierując ku niemu miecz. — To twoje zadanie.

Herzer zatoczył się do przodu, pchnięty przez Boyda w plecy i nagle stanął tuż przed Daneh. Dla niej też droga nie była łaskawa, kości policzkowe mocno rysowały się na twarzy, a na policzku miała smugę brudu. Spojrzał jej w oczy i dostrzegł w nich rezygnację i coś jeszcze, coś bardzo starego i mrocznego.

— Doktor Ghorbani, przepraszam — wyszeptał i schylił się, uderzając ramieniem w jednego z pilnujących.

Mężczyzna był mniejszy od niego i został odrzucony z drogi. Od tej chwili Herzer musiał tylko utrzymać się na nogach i zacząć biec. Jednym skokiem przebył mały mostek i szybko skręcił w lewo, przeciskając się między krzakami i drzewami wzdłuż drogi. Po chwili zniknął.

* * *

— Cóż — stwierdził McCanoc, wymachując mieczem. — To było… trochę niespodziewane. — Spojrzał na zwiniętego na ziemi kompana i potrząsnął głową. — Wstawaj. Co za palant. — Galligan złapał Daneh, zanim mogła uciec i trzymał ją teraz za obie ręce, odciągając je do tyłu. — Hmm… cóż, wciąż jeszcze nie zapłaciłaś myta.

— Zrób to — splunęła. — Zrób, cokolwiek zamierzasz i bądźcie wszyscy przeklęci.

— Och, ale my już jesteśmy. Guy, trzymaj ją za drugą rękę. Wy, złapcie ją za nogi. Nie miałem kobiety już od ponad tygodnia i mam już dość machania ręką.

* * *

Herzer przedzierał się przez las, szukając kija, gałęzi, jakiejkolwiek broni. W końcu opadł na ziemię, dysząc i płacząc. Nawet pomimo przygłuszenia dźwięków przez deszcz i las, słyszał za sobą odgłosy. Zamknął na nie uszy, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc.

Las był stary, przerośnięty gęsto paprociami i ligustrem. Wszystkie leżące na ziemi gałęzie przegniły, ale w końcu znalazł młode drzewko, które wyrosło mniej więcej na wysokość człowieka, po czym obumarło z braku światła. Próbował odnaleźć drogę powrotną przez las, ale ligustr ukrył wszelkie ślady. W końcu dotarł do strumienia i mając nadzieję, że to właściwy, poszedł wzdłuż niego, część drogi brodząc w wodzie. Dionys, przy jego rozmiarach i mieczu, stanowił główne niebezpieczeństwo. Ale nawet nędzny łuk i krzywe strzały Benita mogły mu zagrozić, i to pomimo deszczu. Pozostali mieli jedynie noże.

Gdyby tylko mógł wrócić na czas.

* * *

Guy zszedł z pani doktor i spojrzał na nią w dół.

— Mamy jej teraz poderżnąć gardło? — zapytał. — Zawsze to robimy z homunkulisami.

— Nie. — Dionys wytarł zadrapanie na policzku. — Ale weźcie jej płaszcz przeciwdeszczowy i spodnie jako karę za nieopłacenie myta z własnej woli. — Roześmiał się. — Pozwólcie jej żyć. — Kopnął Daneh w bok.

— Żyj. Idź i powiedz swojemu lubemu, co zrobiliśmy. Powiedz mu, że przyjdziemy po niego. Nie dzisiaj, nie jutro, ale niedługo. A wtedy dokończymy dzieła. ~ Machnął na grupę i ruszył ścieżką na południe, przez most. — Tam skąd przyda, będzie ich więcej.

Kiedy grupa odchodziła, Daneh przetoczyła się w błocie na bok i zasłoniła warz dłońmi. Nie będzie płakała. Odmówiła dania im tej satysfakcji. Przez cały czas utrzymała kamienną twarz i wiedziała, że to odebrało im część przyjemności. To było jedyne, co mogła zrobić i nie zamierzała teraz tego stracić.

Odczekała, aż zyskała pewność, że odeszli i podniosła się na nogi, poprawiając ubranie najlepiej, jak mogła. Żałowała, że nie może go zedrzeć i wyrzucić, nawet spalić. Ale musiała mieć coś do osłony przed zimnem i wilgocią. Niepewnym krokiem doszła do strumienia i wypłukała usta, pozbywając się paskudnego niesmaku i obmacując obluzowany ząb, Dionys usiłował wydobyć z niej jakąś reakcję, ale poza drapnięciem, gdy udało się jej uwolnić rękę, nic mu nie dała. Miała na ciele inne rozcięcia i stłuczenia, a w pewnym momencie zaćmiło jej przed oczami z bólu w żebrach, możliwe, że któreś było złamane.

W końcu usiadła na moście i po prostu siedziała w deszczu, aż usłyszała na drodze zbliżające się kroki. Obawiając się, że któryś z nich wraca po drugi raz, wstała i odwróciła się do ucieczki. Ale okazało się, że to tylko Herzer, trzymający w rękach drzewko wyższe od siebie, z ziemią wciąż przyczepioną do resztek korzeni.

* * *

Herzer spojrzał na nią i opadł na kolana, ze spuszczoną głową, prawie zwijając się wokół bezużytecznego kija.

— Przepraszam — wyszeptał.

— Herzer…

— Przepraszam, nic nie mogłem zrobić, zabiliby mnie i…

— Herzer! — krzyknęła. — Do cholery, nie mam czasu na twoje użalanie się nad sobą. Skłamałam o Rachel. Jest w górze drogi. Musimy ją znaleźć i zabrać ją stąd, zanim oni to zrobią.

— Rachel? — zapytał, wstając.

— Mów cicho — powiedziała spiętym głosem.

— Ja… — Ściągnął swoją pelerynę i podał jej. — Potrzebuje pani tego bardziej niż ja. I tak musimy się stąd wynieść.

— Porozmawiamy o tym. — Daneh wzięła pelerynę wyciągniętą sztywno ręką. — Możesz iść przede mną. W tej chwili nie chcę mieć blisko siebie żadnych mężczyzn — wycedziła jadowicie. — To nic osobistego.

— Oczywiście — odparł Herzer, kierując się do przodu. — I, Herzer.

— Tak?

— Kiedy dotrzemy do Rachel, nie wspomnimy ani słowem, że byłeś z grupą, która to zrobiła. Rozumiesz?

— Ja… dobrze. Ale nie, nie rozumiem.

— Włożyłam sporo wysiłku w ocalenie ci życia — powiedziała gorzko. — Nie chcę, żeby zabił cię Edmund. Albo Rachel.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Rachel była wściekła.

— Zabiję ich! — warknęła.

— Jeśli spróbujesz, skończysz dokładnie tak jak ja — powiedziała Daneh, dygocząc. Peleryna Herzera pasowała na nią znacznie lepiej niż na niego, ale i tak stanowiła nędzny substytut jej stroju przeciwdeszczowe go. Zdawała sobie też sprawę, że wciąż przeżywa szok po wstrząsie, jakim był gwałt. — Nie kłamałam przez zęby tylko po to, żeby ciebie też zgwałcili. Daj spokój.

Lazur, zmęczony i mokry, krążył wokół niej węsząc i miaucząc. Obwąchiwał również Herzera i zdawał się gotów go ugryźć, ale w końcu dał spokój i odszedł w las, węsząc przy ziemi.

— Nic nie możesz zrobić, Rachel — bezdźwięcznie powiedział Herzer.

— A ty się może odczep, Herzerze Herricku — wrzasnęła Rachel. — Gdzie ty u diabła byłeś? Co?