I Zaczęło się od jego „arbitralnej” decyzji o obarczeniu Bethan Raeburn odpowiedzialnością za skarbiec. Od samego początku zajęła pozycję intendenta i gdy żetony żywnościowe szybko zmieniły się w walutę, logicznym krokiem było, by dalej stosowała swoją praktyczną wiedzę i rosnące doświadczenie do ich nadzorowania. Och, ale nie podobało się to niektórym z nowo przybyłych. Brad Deshurt zajmował się badaniem ekonomii w społeczeństwach preinformatycznych i jasno wyłożył, używając do tego mnóstwa skomplikowanych słów, że podstawa planu Raeburn była inflacyjna i spowoduje koniec świata. Jakby jeszcze do niego nie doszło. Deshurt był chyba jedyną znaną Edmundowi osobą trwałe otyłą i pozostał „przy ciele” nawet po przebyciu pieszo całej drogi z rejonu Washan. Edmund był głęboko przekonany, że podstawą niechęci Deshurta była odmowa Bethan wydawania ludziom dokładek.
Mimo wszystko poddawana krytyce i z trudem utrzymująca swoją pozycję Bethan została przy skarbie i, co dziwne, niebo nie spadło. Gorsze było to, że Deshurt zdołał się jakoś wkręcić na pozycję „eksperta od wszystkiego” i okazało się, że pozbycie się go jest niemożliwe. Edmund był przekonany, że tamten zamierzał startować w najbliższych wyborach, a skoro cały świat zdawał się go nienawidzić, pyskacz prawdopodobnie je wygra.
Jednak pomimo, i oprócz, decyzji Edmunda odnośnie skarbca oraz tego, kto powinien nim kierować, jego aleksandryjskie podejście do problemu węzła gordyjskiego, jaki stanowiła polityka rolna, było jeszcze gorsze. Talbot wiedział, że dysponuje przynajmniej podstawową wiedzą z zakresu rolnictwa epoki. Dla niego różnica między warunkami uprawy ziemi na przykład w Republice Rzymskiej i Średniowieczu stanowiła tylko tło dla społecznego, politycznego i wojskowego klimatu epoki.
Jednak w każdym z tych okresów techniki uprawy ziemi miały wpływ na działania wojenne, podobnie oczywiście i w odwrotną stronę, i to w równym stopniu. Tak więc miał wyraźną opinię na temat tego, jaki rodzaj rolnictwa chciał rozwinąć i czego zdecydowanie unikać. Na szczęście zgadzali się w tej kwestii z Myronem i choć Edmund niewiele wiedział o rolnictwie, jeśli między uchodźcami trafił się ktoś o większej wiedzy niż Myron, Edmund jeszcze go nie znalazł. Tak więc to Myron miał podejmować decyzje.
O! Biada mu! Krzyki zaczęły się niemal natychmiast i ujawniły gorzki prąd głębinowy, który dopiero zaczynał wyczuwać. Myron i tak już w zasadzie pełnił funkcję czarnego charakteru. To z powodu jego „skąpstwa” racje żywnościowe były tak małe. Edmund nigdy nie spotkał się z terminem „obżarty plutokrata” poza literaturą do chwili, aż jakiś malkontent wstał na ostatnim zebraniu i wykrzyczał go do Myrona.
Myron nie miał pojęcia, jak radzić sobie z naciskami. We własnych oczach był tylko prostym farmerem. Jego jedyne wcześniejsze doświadczenie z tak zwanym życiem publicznym sprowadzało się do oprowadzania wycieczek po farmie w trakcie Jarmarków. Nagłe wylądowanie w samym centrum sporów zupełnie mu nie odpowiadało. Próbował zrezygnować z tej odpowiedzialności, ale Edmund mu na to nie pozwolił. Myron wiedział, co trzeba było zrobić i w jaki sposób, a krzyczący na niego malkontenci, jak wykazały składane przez nich propozycje, nie.
W większości wypadków argumenty sprowadzały się do kilku stanowisk, jedni uważali, że ktokolwiek chciałby założyć gospodarstwo — czy ma na ten temat jakąś wiedzę, czy nie — powinien dostać wszystko, co według niego było mu potrzebne, oraz tyle ziemi, ile tylko mógł oznaczyć. Oznaczanie miało się zasadniczo sprowadzać do znakowania drzew, w celu określenia obszaru. Edmund nie był w stanie wypowiedzieć wszystkich powodów, dla których był to głupi pomysł, więc pozwolił innym prowadzić dyskusję. Kilka osób przypomniało, że istniały ograniczenia, jeśli chodzi o dostępne materiały, żeby nie wspomnieć o ludziach potrafiących coś z nich zrobić. Inni wskazali na długoterminowe spory, które wynikłyby z tak nietrwałych oznaczeń jak nacięcia na drzewach.
Malkontent, który nazwał Myrona „obżartym plutokratą”, przewodził grupie Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego”, według której wszelkie materiały powinny pozostawać w posiadaniu wspólnoty i być używane wspólnie. Chcieliby wszystkie zasoby miasta umieścić w komunalnej przechowalni i pozwalać ludziom z nich korzystać. Cała ziemia byłaby wspólna i ludzie pracowaliby wedle swoich możliwości, oddając narzędzia z powrotem wspólnocie.
Człowiekiem, który utrącił ten pomysł był Edmund. Przytoczył pół tuzina na wpół pamiętanych przykładów z historii, od Wczesnych Pielgrzymów w Norau, którzy prawie wymarli z głodu, zanim zrezygnowali ze wspólnotowej własności, do wielkiego fiaska dwudziestowiecznych komunistycznych państw i spółdzielczych farm, które faktycznie doprowadziły do zagłodzenia znacznej części swoich obywateli.
Ostatniej grupie, prawdopodobnie najbardziej przerażającej, przewodził nie kto inny, jak właśnie Brad Deshurt. Proponował, żeby po prostu powiększyć farmę Myrona, zatrudniając do pracy uchodźców. Pomimo jego wiedzy w zakresie ekonomii społeczeństw przedinformatycznych termin „latyfundia” był mu obcy i nie chciał przyznać podobieństwa swoich pomysłów do „plantacji niewolniczych”. Ale jako że Myron nie miał ochoty prowadzić olbrzymiej plantacji opartej na niewolnej pracy, z wiążącymi się z tym długoterminowymi implikacjami, sprawa okazała się niewypałem. Prawdę mówiąc, Edmund miał dokładnie przeciwny problem z Myronem, który z kolei pragnął wprowadzenia przepisów nie dopuszczających posiadania zbyt wielkiego obszaru ziemi przez jedną osobę. Poprzedniej nocy rozmawiali na ten temat przez wiele godzin. — Latyfundia, niezależnie od tego, czy te prawdziwe z wielką liczbą częściowo niewolnych robotników, czy korporacyjne, gdzie korporacja jest właścicielem ziemi i działa przez najemników, są w końcu nieuniknione… — tłumaczył farmerowi.
— Ale… Edmundzie, całą podstawą przyzwoitej demokracji albo republiki przedindustrialnej jest małe gospodarstwo rolne. Jeśli powstaną latyfundia, w końcu dostaniesz feudalizm, albo ukryty, albo faktyczny. Dostaniesz średniowiecze albo Południe po zniesieniu niewolnictwa. Nie chcesz tego, ja tego nie chcę. Jedyny sposób, aby tego uniknąć, to niedopuszczenie, by jakaś grupa osiągnęła zbyt wielką władzę.
— Nie sprawdziło się żadne prawo przeciwmonopolowe, zwłaszcza przeciw monopolom ziemskim — zauważył Edmund. — To jak prawa przeciw „wykroczeniom moralnym”. Jeśli tworzy się prawo związane z takimi pieniędzmi, ludzie albo będą je lekceważyć, albo najmą prawników, którzy znajdą w nim furtki. To jak ci idioci, którzy nie chcieli pozwolić na uprawę konopi, ponieważ można ich używać jako narkotyków. Świetnie, ale to też surowiec do produkcji papieru i lin, dwóch rzeczy, których potrzebujemy. Jeśli ktoś chce się uzależnić od konopi, proszę bardzo. Biorąc pod uwagę, że nasiona są dostępne, a ziemi pełno, próba niedopuszczenia do ich hodowli jest pozbawiona sensu. A jeśli ustanowi się przepis, którego nie da się wyegzekwować, to dostaniesz prawo, które jest ignorowane. Nie, uniknięcie latyfundiów byłoby dobre, ale szczerze mówiąc, nie majak tego wymusić. Zgadzam się, że początkowo indywidualne osoby nie mogą oznaczyć i zarejestrować działek większych niż pięćset hektarów. Ale później, to już wolny rynek. Jeśli ktoś będzie chciał sprzedać, ma do tego prawo. Zakładając, że powstanie jakiś kapitał, który będzie mógł wejść w obieg.
Nie cierpię latyfundiów — zaburczał Myron. — To korporacyjne latyfundia wbiły kołek w serca drobnych farmerów. I wiesz, do czego to doprowadziło.
Do wielkiego sporu o to, co było najpierw, jajo czy kura — odpowiedział z uśmiechem Edmund. — Szczerze mówiąc, zgadzam się z tobą, ale o ile wolno rynkowy kapitalizm demokratyczny nie jest najlepszym na świecie modelem rządów, to właśnie on najlepiej się sprawdza. Prawdę mówiąc, pytanie brzmi: czy to najlepszy rodzaj rządu dla tego rodzaju społeczeństwa. Można się spierać, czy nie powinniśmy ustanowić centralnej dyktatury albo feudalizmu. W tego rodzaju sytuacjach one są najbardziej stabilne. Ale nie zrobimy tego, będzie my dążyć do republikanizmu. Historia osądzi, czy mieliśmy rację. Mam nadzieję, że jeśli się pomyliliśmy, historia wyda wyrok dopiero po śmierci naszych wnuków.