Выбрать главу

— To tylko Lazur — uspokoiła ją Rachel. Podeszła do spiżarki i wyjęła z niej trochę zimnego mięsa, które jadła wczoraj na kolację. — Masz, Lazur.

Kot przyjął oferowane jedzenie, powąchał, a potem przydusił jednym pazurem, rozrywając mięso. Choć nie wyglądał na szczególnie głodnego, bo po zjedzeniu kęsa czy dwóch zaczął bawić się posiłkiem.

— Jeśli kiedyś jakąś widziałam, to właśnie biała pantera — z rezerwą powiedziała Bast. — Jasne, wydają się przyjazne. Ale kiedyś jedna zaatakowała mnie wgórach. Cóż to była za walka!

— Kiedy to było? — zapytała Daneh, nakładając sobie porcję kaszy.

— Kiedy żyłam z yeti, które według tej dziewczyny stanowią tylko mit — wyjaśniła Bast. — Żyją wysoko w górach, daleko stąd. Usłyszałam o nich i chciałam poznać prawdę, więc zostałam z nimi i wzięłam sobie z nich męża. Urodziłam jego dziecko, a kiedy ono dorosło, a mężczyzna był już dawno martwy, odeszłam, żeby nie widzieć, jak ono również starzeje się i umiera. — Przez krótką chwilę wyglądała na smutną, ale zaraz się rozpromieniła. — Hej, teraz powinno być już trochę długowiecznych yeti, prawda?

— Żyłaś z… — powiedziała Daneh. — Miałaś… nie wierzę w to!

— Powiedz mi, że kłamię — zachichotała Bast. — Idź i sama sprawdź.

— Jak ty, to znaczy…

— Na leżąco wszyscy są tego samego wzrostu! — mruknęła Bast.

— Nie jest to coś, o czym chciałabym w tej chwili myśleć — odrzekła Daneh.

— Tak mi powiedziano — odpowiedziała Bast, znów wyglądając smutno. — Czy ludzie żyją wystarczająco długo, żeby zapomnieć?

— Zapomnieć, nigdy. Naprawić się? Odbudować? Nie wiem. Zapytaj mnie kiedy indziej.

— Nic się nie poprawi, jeśli będziesz to rozgrzebywać — odrzekła Bast. — Jesteś zbyt dobra, żeby zawsze czuć ból. Kiedyś jeszcze wsiądziesz na konia. No, może nie koniecznie konia…

— Bast! — krzyknęła Rachel.

— Nie da się jej powstrzymać. — Daneh potrząsnęła głową. — Ona jest taka, od kiedy ją znam i jeszcze dłużej.

— Życie jest zbyt krótkie na płacz — oświadczyła Bast. — Nawet dla elfa. Koń, będzie wierzgał i z początku nie spodoba ci się jazda, ale przebrniesz przez to. Jesteś silna. Hej, Rachel, chodźmy zobaczyć, gdzie możemy napsocić!

— Bast… — odezwała się Daneh.

— Zawsze taka poważna — odpowiedziała elfka bez śladu rozbawienia, wyciągając dłoń, by pogładzić ją po policzku. — Nie narażę twojego dziecka na kłopoty, Daneh Ghorbani-Talbot. Na mój honor leśnego elfa. W tej chwili masz dość problemów.

— To tylko Ghorbani, Bast.

— Więc jeśli nie na konia chcesz wrócić…

— Dość!

— Racja, już nas tu nie ma — zawołała, znów chwytając Rachel za ramię. Rachel stwierdziła, że jest ciągnięta do drzwi.

— Na razie, mamo. Później porozmawiamy!

— Spróbuj utrzymać ją z dala od kłopotów — poprosiła Daneh. — Ja?

— Ty masz trochę rozsądku.

Lazur przyglądał się, jak wychodzą, potem obejrzał się na Daneh.

— Nie wiem — zaburczała kobieta. — Myślisz, że to ja powinnam mieć na nią oko i kot wyglądał, jakby wzruszył ramionami, po czym spojrzał na nią jeszcze raz, odwrócił się w przeciwną stronę i nosem otworzył sobie drzwi.

— Ty też nie wracaj za późno! — krzyknęła za nim.

Sheida usiadła na łóżku i przeciągnęła się, pocierając skronie w próbie uciszenia milionów głosów, które zdawały się pokrzykiwać wewnątrz jej głowy. Kierowanie awatarami okazało się trudniejsze, niż kiedykolwiek to sobie wyobrażała. Każdy z nich stanowił prawie idealną kopię jej samej, równie świadomą, tak samo „żywą” i podobnie zdolną do podejmowania decyzji. Jednak to ona stanowiła ostateczny magazyn — każdego dnia, czasem co godzina, przysyłały jej zapisy swoich działań — i to ona musiała wydawać ostateczny osąd. Z zapisami w nieunikniony sposób wiązała się cząstka osobowości, a ponieważ awatary były nią, dochodził do tego element emocjonalny. Stanowiło to najlepszy sposób na radzenie sobie z olbrzymią liczbą interakcji wymaganych do utrzymywania jakiegoś porządku w chaosie, jaki zapanował po Upadku, ale zaczynało ją to doprowadzać do stanu lekkiego szaleństwa.

Przepełzła przez łóżko i wsunęła stopy w kapcie, przechodząc przez pusty pokój do stojącego pod ścianą stołu.

— Herbata, malinowa — powiedziała, siadając na krześle dryfowym i podejmując filiżankę z herbatą, która pojawiła się w powietrzu. Napiła się gorzko-słodkiego wywaru i rozważyła sytuację przedstawioną jej przez awatary. Jak dotąd liczba ofiar śmiertelnych w Norau była stosunkowo nie wielka, jak na zaistniałe okoliczności. Ludzie reagowali na sytuację kryzysową znacznie lepiej, niż uważała to za możliwe. Społeczności otwierały swoje ograniczone zasoby i próbowały podnieść ludzi z powrotem na nogi. Na obszarze centralnych równin było łatwiej niż gdzie indziej, jako że przynajmniej na razie jedzenia nie brakowało. Byłoby cudownie, gdyby znalazł się jakiś sposób na jego transport, ale jak dotąd nie udało się przeprowadzić żadnego z planów.

Potrząsnęła głową i uświadomiła sobie, że musi zacząć myśleć w perspektywie długoterminowej, a nie chwili obecnej. W tej chwili, sytuacja się stabilizowała. Ale Paul kontynuował ataki na wszystkie elektrownie znajdujące się pod kontrolą Koalicji i zdołał nawet wyłączyć dwie z nich. Co więcej, zaczynał lądowe ataki przeciw osadom, które opowiedziały się po stronie Koalicji. Musiał istnieć jakiś sposób na kontratak, ale jak dotąd zawiodło wszystko, czego próbowali.

— Sheida. — W pokoju pojawił się awatar Ungphakorna, spojrzała na niego, marszcząc brwi. Trudno było odczytać emocje quetzacoatla, ale nie wyglądał na szczęśliwego.

— Tak.

— Paul zniszczył elektrownię Amricar — wysyczał wąż głosem pozbawionym emocji.

— Jak? — westchnęła.

— Potężne uderzenie energetyczne przebiło otwór w polu siłowym, przesłał przez niego oddział samobójczy. Pokonali strażników, a potem ustawili elektrownię na samozniszczenie.

— Skąd u diabła oni biorą całą tę energię? — warknęła Sheida. — Wszystko, co jesteśmy w stanie robić, to powstrzymywać ich przed przebiciem się przez nasze osłony, a oni mają dość na coś takiego!

— Nie wiem. Dałem pełen raport Harry’emu, może on będzie w stanie rzucić jakieś światło na ten temat. Tymczasem muszę się zająć innymi sprawami. Trzymaj się.

— Ty też. — Znów westchnęła, ciągnąc się za włosy. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach, więc potrząsnęła głową. — Wejść.

Wszedł Harry Chambers, z ponurą miną niosąc jakieś sprawozdanie.

— Wiesz o Amricar? — zapytał, przyciągając kolejne krzesło dryfowe. Od czasu przeteleportowania do Domu Orłów zajął pozycję stanowiącą odpowiednik sekretarza, zajmując się głównie drobniejszymi sprawami wymagającymi ludzkiego nadzoru, ale takimi, które nie warte były wysyłania awatarów. Próbował również zdobyć jak najwięcej informacji wywiadowczych o stronie Paula, łącznie z ich krótkoterminowymi planami.

Jego noga została naprawiona, ale wciąż lekko utykał. Czasami zastanawiała się, czy wynikało to z braku terapii, czy było to psychosomatyczne. Wydawało się, że w tym upadłym świecie nie ma nikogo bez blizn.