Bast była teraz uzbrojona, zabierając przed wyjściem swój łuk i szablę. Nosiła broń tak, jakby stanowiła tylko kolejny element ubrania, do tego stopnia, że prawie się ich nie zauważało. Prawdę mówiąc, przeważnie nikt ich nie widział, bo wszyscy przyglądali się noszącej je elfce.
— W Elfheim jest inaczej? — zapytała Rachel, starając się nie zauważać spojrzeń mężczyzn. Bast szła w sposób, który na wiele sposobów stanowił wyzwanie i dziewczyna czuła się przy niej jak szara myszka. Sama Bast zdawała się tego kompletnie nie spostrzegać.
— Nie, nasze domy mieszczą się w lesie — odpowiedziała zapytana. — I nie zmieniamy okolicy wokół nas bardziej, niż jest to konieczne. Przypuszczam, że dla ludzi to jest konieczne. — Znów westchnęła. — Tak wielu ludzi. Od lat nie odwiedzałam ludzkich miast. Tutaj jest ich więcej, niż widziałam w jednym miejscu od bardzo dawna.
— Więcej, niż i ja widziałam od dłuższego czasu — przyznała Rachel.
— Choć niektórzy z nich wcale nie wyglądają źle — zauważyła Bast. — Spójrz na tych dwóch, tam. Po jednym dla każdej z nas!
Rachel spojrzała na wskazanych i roześmiała się.
— Nie wiem, kim jest ten po lewej, ale po prawej stoi Herzer Herrick.
— Znajomy? — Elfka ruszyła w stronę młodych mężczyzn. — Przedstawisz mnie? — Bast!
— Och, przepraszam, jest twój? Nigdy się nie zatrzymuję, żeby przemyśleć takie rzeczy.
— Nie, nie jest „mój” — odpowiedziała Rachel. — To po prostu…
— Dobrze, w takim razie możesz mnie przedstawić, a potem wziąć tego drugiego!
— A co, jeśli go nie chcę?
— Lubisz dziewczyny? — zapytała Bast. — Hmmm… już dawno tego nie próbowałam. Może trójkącik?
— Bast!
— Och, przepraszam, czas na dziewicę, co? — Elfka mrugnęła. — Tę sztuczkę też znam. Działa za każdym razem!
— Bast! — wysyczała, bo podeszły już prawie do młodzieńców. — Bądź grzeczna!
— Jestem nie tylko grzeczna, jestem najmilsza na świecie.
— Cześć, Rachel — przywitał się Herzer. Był brudny i wyglądał, jakby nie miał dziś rano czasu się umyć. Zresztą chyba też nie spał zbyt dobrze.
— Cześć Herzer, to jest Bast. — Rachel przedstawiła swą towarzyszkę. Bast tymczasem zaczęła okrążać mężczyznę i oglądać go, jakby był koniem wyścigowym. — Hmmm…
— Cześć, Bast? — powiedział Herzer. — Rachel, to Mike. Spotkałem go i Courtney poprzedniego wieczora.
— Szybki jesteś — zauważyła Bast. — Myślę, że wolałabym cię odrobinę czystszego, ale jeśli jesteś taki szybki…
— Courtney jest Mike’a…
— Dziewczyną — szybko uzupełnił Mike, patrząc na Rachel. — A ty jesteś…
— Przepraszam, Mike. To Rachel Ghorbani.
— Och, słyszałem o tobie. — Wyciągnął dłoń. — Jesteś córką Edmunda Talbota.
— Zawsze — kwaśno odparła Rachel. — Jak ci minęła noc, Herzer?
— Cóż, ziemia jest zdumiewająco miękkim miejscem na sen, jeśli jest się dostatecznie mocno zmęczonym — odpowiedział promiennie. — A na śniadanie był klełk kukurydziany. Tylko tyle. Ale sytuacja nie wygląda źle, zamierzamy dołączyć do programu nauki zawodów. A co ty będziesz robić?
— Mam dziwne uczucie, że jestem przygotowywana do zawodu lekarza — wyznała Rachel.
— Co ma sens, biorąc pod uwagę, kim są twoi rodzice — przyznał Herzer. — A ty, Bast?
— Ja się tu tylko kręcę — odparła, przyglądając mu się od góry do dołu. — Wiem, gdzie jest strumień w sam raz nadający się do kąpieli. Chcesz do mnie dołączyć?
— BAST!
Herzer przez chwilę wyglądał na zszokowanego, potem próbował się nie uśmiechać i równocześnie nie patrzeć na Rachel.
— Uhmm… może później?
— Jasne, teraz mam trochę spraw do załatwienia z Rachel — przyznała Bast. — Trochę później po południu?
— Och, jasne — potwierdził Herzer, wyraźnie niepewny, czy nie jest podpuszczany.
— Po obiedzie, spotkamy się przy gospodzie w mieście — zaproponowała Bast. — Przyniosę mydło.
— Dobrze — zgodził się Herzer radośnie.
— W takim razie do zobaczenia. — Bast machnęła ręką i odwróciła się. Chwyciła Rachel za ramię i zachichotała na do widzenia.
— I gdzie teraz pójdziemy? — cierpko zapytała Rachel. — Skoro już mnie śmiertelnie speszyłaś?
— Ten drugi wyglądał, jakby nie miał nic przeciwko dzieleniu strumienia — filozoficznie zauważyła Bast. — I chcę zobaczyć, kto tu przychodzi. Więcej ludzi kierowało się w tę stronę, a ludzie stanowią tak zabawny obiekt obserwacji.
Rachel westchnęła, ciągnięta prawie jak barka za holownikiem — czego bardzo żywy obraz przemknął jej przez głowę — na skraj obozowiska od strony Via Apallia.
Na drodze faktycznie znajdowało się sporo ludzi. Nie tysiące, ale równomierny strumień wszelkich odmian ludzkości. Niektórzy z nich szli dalej drogą albo do innych osiedli, stanowiących ich planowany cel, albo po prostu w dzicz, kierując się własnymi powodami. Większość jednak zmierzała do wioski i Rachel miała nadzieję, że to szczyt napływu. Jeśli nie, Raven’s Mill szybko przestanie nadawać się do zamieszkania.
— Tak wielu ludzi. Niektórzy tu zostają, niektórzy nie — westchnęła w końcu Bast.
— Tom powiedział mi wczoraj, że na drodze są posterunki straży. Ostrzegają ludzi o zasadach panujących w Raven’s Mill.
— Jakie zasady, nikt nie powiedział mi o żadnych zasadach — z niezadowoleniem oświadczyła Bast. — Nienawidzę zasad.
— Zauważyłam — odcięła się Rachel. — Reguły są dość proste. Przez trzy dni można dostać schronienie i żywność. Potem trzeba sobie znaleźć pracę. Startuje właśnie program nauki zawodów i niektórzy do niego dołączą. Jeśli chcą zostać tu na stałe, muszą zobowiązać się, że będą przestrzegać praw Raven’s Mill. Trzeba zobowiązać się go bronić, płacić podatki, takie rzeczy. Ale dostaje się również głos w ważniejszych kwestiach. Przez trzy dni można zostać, nie przestrzegając praw, ale po tym czasie trzeba się im podporządkować.
— Hmmm… podatki. Nienawidzę podatków.
— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek próbował opodatkować ciebie, Bast. Bast doskonale się bawiła, wyłapując co bardziej zabawnych ludzi i grupy, opisując ich szybkimi, dowcipnymi komentarzami. Nagle umilkła i zagapiła się na nowo przybyłego. Mężczyzna był dość stary jak na człowieka, z siwiejący, mi, krótko ściętymi po bokach czaszki włosami. Ubrany był w równie starą, zużytą zbroję ze skóry, a o biodro obijał mu się krótki miecz. Na plecach niósł olbrzymi plecak, a na jego szczycie zamocował w poprzek dwie tyczki, z których zwisało jeszcze więcej toreb. Na prawym ramieniu zawiesił sobie dużą drewnianą tarczę z krawędzią okutą metalem, której umbo uformowano w postać orła z rozpostartymi skrzydłami.
Maszerował drogą prosty jak kij i bardzo równym krokiem. Kiedy dotarł do skrętu na Raven’s Mill wykonał precyzyjny obrót o dziewięćdziesiąt stopni i pomaszerował w stronę namiotu recepcyjnego.
— Kim jest ten człowiek? Wygląda, jakby był kiepsko zrobioną chodzącą zabawką albo jakby ktoś wsadził mu stalowy pręt w kręgosłup. I to bolało.
— Och, to rekreacjonista — ze śmiechem wyjaśniła Rachel. — Dziwię się, że nigdy go nie spotkałaś, od zawsze przyjaźnią się z moim tatą. Nazywa się Miles Rutherford, ale wszyscy wołają na niego Serż.