Выбрать главу

— Hej, co się tu dzieje — spytał Jody, podchodząc od strony wyrębu.

— Jody, nie chcę znów tego powtarzać — warknęła Rachel. — Ale do diabła, idź stąd!

— Słuchaj, dziewczyno…!

— Nie, to ty słuchaj! — wrzasnęła na niego. — To kobieca rozmowa. Mężczyźni nie są zaproszeni. Więc wynoś się!

— Nie dbam o to, kim jest twój ojciec…

— Nie tym, kto jest moim ojcem, musisz się martwić — oświadczyła Rachel, wstając. — I tak właśnie skończyłyśmy. — Odwróciła się z powrotem do kobiet, wciąż siedzących w pozycjach wyrażających zdumienie lub gniew. — Spróbujemy przysłać wam zaopatrzenie jeszcze przed wieczorem. Ale pamiętajcie, że może się to zacząć w każdej chwili.

— Och, cudnie. — Karlyn zgarbiła się z rezygnacją. — Cholernie cudownie. — Wstała i podeszła do swojego topora, rozglądając się za odpowiednią gałęzią. — Gdy tylko taką zauważyła, zaczęła rąbać w nią, jakby był to diabeł próbujący wy leźć z otchłani.

Rachel krótko kiwnęła głową nadzorcy i wróciła do swojego konia, wrzuciła na niego torby, odwiązała go, wsiadła i odjechała galopem.

Następne dwa dni wyglądały bardzo podobnie. Z przyzwoitym jedzeniem — drugiego dnia dostali nawet potrawkę z sarniny i ziemniaki — oraz przy nieustannej pracy Herzer czuł, jak jego spore przecież mięśnie nabierają siły. Dłonie wyleczyły się bardzo szybko, ale i tak trzymał na nich skórzane owijki. Razem z Mike’em powalili potężne drzewo — według słów Jody’ego dąb — które opierało się innym zespołom, i przez trzy dni grupa oczyściła spory obszar. Potem zabrali się do cięcia drewna na budulec.

W dzień po wizycie Rachel najpierw Nergui, a potem Shilan zaczęły narzekać Jody’emu na tajemnicze i różnorodne dolegliwości. Szybko zostały wysłane do miasta i wróciły z paczkami materiałów i dziwnymi taśmami. Jody — po wizycie najpierw Rachel, a później Daneh, która przykazała mężczyznom, żeby nie zadawali pytań — cierpliwie o nic się nie dopytywał. Ale kiedy Courtney w środku dnia złożyła się w pół, Mike nie zgodził się zaakceptować odpowiedzi, że to „kobieca sprawa” i sytuacja została wyjaśniona. Reakcje mężczyzn były bardzo różne: od rozbawienia do złości, zwłaszcza że szczegółów dowiadywali się z drugiej ręki, od innych kobiet. Tego wieczora, po sprowadzeniu jedzenia, okazało się, że większość kucharzy to mężczyźni z Raven’s Mill pospiesznie oderwani od różnych innych zajęć. Najwyraźniej to, co działo się w obozie drwali, nie ominęło i innych miejsc, a sądząc po rzucanych pod nosem komentarzach płci brzydkiej, Raven’s Mill pogrążyło się w chaosie. Co gorsza, mężczyźni nie byli zbyt dobrymi kucharzami. Grysik był na wpół przypalony, a próba upieczenia chleba w czymś nazywanym holenderskim piekarnikiem skończyła się po prostu katastrofą.

Deann i Karlyn najwyraźniej cierpiały z powodu tych samych przypadłości, ale wróciły do rąbania drzew zaraz po zabezpieczeniu się odpowiednio spreparowanymi z badwabiu opatrunkami. Deann wspomniała, że czuła skurcze i lekkie osłabienie, ale w przypadku Karlyn prawie nie było efektów, poza krwawieniem, a i to słabym. Courtney, gdy tylko minęły jej skurcze, wróciła, jakby nic się nie stało, to samo dotyczyło Shilan. Nergui wciąż narzekała na silny ból i choć Jody raczej nie miał ochoty okazywać współczucia, bez jakiegoś obiektywnego sposobu oceny bólu, nie bardzo mógł nakazać jej powrót do pracy.

Wieczorem czwartego dnia Herzer podszedł ze swoim jedzeniem i usiadł z Courtney i Mike’em. Kiedy to zrobił, dosiedli się również Cruz i Emory.

— Czy ktoś zechce mi powiedzieć, co tu się właśnie stało? — gniewnie zapytał Jody.

— Nnnnnie — ostrożnie odpowiedziała Deann, wstając i wycierając dłonie. — Nie, nie wydaje mi się, żebyś musiał wiedzieć. Jeszcze nie. A kiedy będziesz musiał wiedzieć, nie będziesz chciał.

— Nie — zgodziła się Courtney, wstając i podchodząc do swojego bukłaka.

— Och, och — westchnęła Shilan, odchodząc.

— Nawet o tym nie marz — rzuciła Nergui, wstając w końcu.

— Co się tu u diabła dzieje? — dziwił się Jody, kręcąc głową już przy wyrębie.

— Dziwne dni — mruknął Herzer.

* * *

Courtney spojrzała na niego i uśmiechnęła się słabo.

— Jak się czujesz? — zapytał Herzer, nabierając na łyżkę porcję fasolki. Tego wieczora posiłek był wyjątkowo dobry, jakiś rodzaj świetnie zamarynowanego mięsa z fasolą i odrobiną ostrej przyprawy.

— Lepiej — odpowiedziała Courtney. — Przynajmniej skończyły się skurcze.

— Czyli… to będzie trwało pięć dni? — wysunął przypuszczenie Herzer. — Przepraszam, ale wszyscy jesteśmy dość ciekawi. Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać…

— Nie, w porządku. Po prostu w pierwszej chwili było to dla nas szokiem. Na swój sposób cieszę się, że jesteśmy tutaj, nawet nie chcę myśleć, jak to wyglądałoby w mieście.

— Ugh — wydobył z siebie Mike, nabierając kolejną łyżkę potrawki i przegryzając chlebem.

— Zasadniczo cały czas krwawimy, więc musimy nosić wkładkę z surowego badwabiu.

— Do tego były te paski? — zapytał Cruz.

— Tak. Nie wiemy, kiedy dokładnie się to kończy. I mówią, że za drugim razem może być gorzej. Karlyn prawie nie krwawi, podczas gdy Nergui przypomina fontannę.

— Fuj — powiedział Herzer, patrząc podejrzliwie na czerwonawą zawartość swojej miski.

— Miałam skurcze przez jakieś dwanaście godzin. Shilan i Karlyn nie miały ich wcale. Deann prawie została przez nie powalona. Widać było to po tym, jak pracuje. Moje były… dość bolesne. Nie mogłam pracować, chciałam się tylko zwinąć w kulkę i dobrze ogrzać, żeby tak nie bolało.

— Przykro mi — odezwał się Herzer.

— Czemu? Nic nie możesz zrobić — odparła z uśmiechem. — Nie wiem, jak długo to potrwa, doktor Daneh mówi, że przeciętnie pięć dni.

Emory nie odzywał się zbyt wiele, ale teraz zaczął chichotać.

— Co? — zapytała.

— Nie chcesz tego słyszeć — odpowiedział ponurym głosem. — Przypomniało mi się stare powiedzenie „nigdy nie ufaj czemuś, co krwawi przez pięć dni i nie umiera”.

— Och, dziękuję bardzo — burknęła Courtney z ogniem w oczach.

— Mówiłem, że ci się nie spodoba — zachichotał.

Herzer i Cruz dusili się ze śmiechu, podczas gdy Mike tylko się uśmiechał.

— Bardzo dziękuję. — Courtney zmarszczyła brwi, po czym wzruszyła ramionami. — Mężczyźni!

— Co z nimi? — zapytała Deann, przysiadając się na jednym z pniaków.

— Nie można bez nich żyć, a powinna być za to nagroda.

— Lepiej pomyśl o życiu bez nich. Chyba, że chcesz nosić dziecko.

— Co to znaczy? — ostro wtrącił się Mike.

— Nie próbuję odciąć cię od twojej… przyjaciółki — odpowiedziała Deann równie ostro. — Ale krwawienie oznacza, że znów jesteśmy płodne. Dokładnie tak jak inne zwierzęta. Więc jeśli pójdziesz z Courtney na bara-bara, to za dziewięć miesięcy spodziewaj się dzidziusia.

— Cóż… — Mike spojrzał na Courtney, która się zaczerwieniła. — My… myśleliśmy, że posiadanie dziecka może mieć sens. Ale skoro nie ma replikatorów…

— I w tym rzecz, kochasiu — odparła Deann. — Replikatory wcale nie przepadły. Teraz to kobiety są replikatorami. Jesteśmy płodne, Mike. Możemy mieć dzieci. Które rosną w naszych ciałach jak jakieś cholerne pasożyty!