W środku znajdowała się jama wypełniona czarną, nieokreśloną masą, która pulsowała ruchem, a wokół dołu rozpościerało się mnóstwo jakichś fioletowych grzybów, wysuwających w jej stronę delikatne niby-korzonki, najwyraźniej się nią żywiąc. Z nich wyrastały kolejne, tak że cała jaskinia wypełniona była dziwnymi porostami w barwach jadowitego fioletu i paskudnej zieleni. Naroślą sięgały aż do ścian, gdzie wyrastały z nich strąki, niektóre wciąż małe, ale część miała już rozmiar torsu Chansy. Grzyby nie tkwiły w bezruchu, lecz zdawały się pulsować w dziwnym świetle, a wiele z nich jarzyło się kolorami i delikatnie świeciło. Wszystko to sprawiało wrażenie olbrzymiego organizmu o jakimś ponurym przeznaczeniu.
— Dobra — wydusił z siebie po chwili, próbując ukryć, do jakiego stopnia był zniesmaczony. — To dość… okropne.
— Och, to coś znacznie więcej. — Celine roześmiała się cicho i poprowadziła go w dół schodów, do jednego ze strąków pod ścianą.
— Tu, popatrz tutaj — powiedziała, klękając i ścierając ze strąka czarną, lepką ciecz. — Patrz.
Chansa zwalczył mdłości, przysiadł obok niej i spojrzał na torbę, przesuwając pochodnię, by zobaczyć coś przez półprzejrzysty materiał, z którego była wykonana. Kiedy poruszył pochodnią i nachylił się, by lepiej widzieć, coś poruszyło się w środku i z wnętrza spojrzała na niego twarz jak z koszmaru.
Była to twarz elfiego dziecka, idealna i czysta, wykrzywiająca się i próbująca wyrwać z otaczającego ją materiału, zdając się krzyczeć z wnętrza płynu. Rysował się na niej absolutny ból i przerażenie, a jej oczy były otwarte i niewidzące.
Chansa odskoczył w tył i spojrzał na kobietę, która stworzyła tę potworność.
— Mój Boże, Celine, nawet jak na ciebie…!
— Jest wspaniały, prawda? — odpowiedziała z błyszczącymi oczami i ustami wilgotnymi w świetle pochodni. — Czy znasz historię elfów? — zapytała, odbierając mu pochodnię i wstając.
— Nie, nie znam — przyznał Chansa, zastanawiając się nad natychmiastowym wyteleportowaniem z tego miejsca. Niezależnie od powodu, dla którego połączyła ich konspiracja, ta… piekielna jama była czymś, co nie powinno istnieć.
— Zostali stworzeni przez Unię Północnoamerykańską jako doskonali żołnierze — wyjaśniła, podchodząc do głównej części jamy i obracając się w jego stronę, mając jamę za plecami. — Ale pozbawieni kręgosłupa przywódcy tamtego słabego i rozpadającego się kraju chcieli żołnierzy, którym można by zaufać, że wyrządzą jak najmniej krzywd ludziom, z którymi walczyli. Tamto… idiotyczne społeczeństwo uważało, że mogło pozbawić wojnę grozy i bólu.
— To trochę niewłaściwy opis… — odezwał się Chansa, ale Celine przerwała mu.
— Stworzyli elfy jako swoich super żołnierzy, opierając się głównie na genach szympansów. Przestudiowali najlepszych ze swoich żołnierzy i doszli do wniosku, że zasadniczą siłą ich wielkości była, wierz lub nie, łagodność. Chcieli żołnierzy, którzy nawet w największym stresie bitwy, nie dopuściliby się potworności, tak więc uczynili ich spokojnymi. Stworzyli gatunek tak spokojny, że po jakimś czasie w ogóle nie chciał walczyć. Faktycznie, wielu rezygnowało od samego początku, woląc spędzać cały czas na grach i, z czasem, we Śnie.
— Elfy nie walczą — zaprotestował Chansa. — No cóż, praktycznie nigdy.
— Oczywiście, że nie — prychnęła Celine. — Wszystkie żyją w cudownym świecie idealnego spokoju, czemu miałyby walczyć! Ale podstawa elfów się nie zmieniła. Olbrzymia siła, niewiarygodny refleks, nadludzka inteligencja i zdolność odrzucenia stresu wojny i po prostu bycia w najgorętszym ogniu walki. A słabi naukowcy Norau zawiedli w jednym szczególe. Zapomnieli o gniewie. Te, te nigdy nie przestaną zabijać, z powodu całej wściekłości i nienawiści, jaką żywią do świata. I podlegają w pełni naszej kontroli, upewniłam się co do tego. Ktokolwiek będzie miał ich po swojej stronie z pewnością pokona wszystkich przeciwników!
— Ale… to?! — Chansa wskazał na jaskinię. — Hodujesz elfy?
— Hoduję demony — szczęśliwie roześmiała się Celine. — Elfy nie rozmnażały się same od tysiąca lat, rodzą się ze specjalnych drzew dzięki pozwoleniu Pani. Ja po prostu… trochę poprawiłam metodę. Tutaj rodzą się w bólu, a ten ból i gniew zostaje z nimi na całe życie. Idealny potwór. I mogą rosnąć na czymkolwiek. Weź nasiona z jaskini, umieść je w jakimś ciemnym miejscu, karm zgniłym mięsem i… władza! Tylko jeden egzemplarz z jamy, nakarm go dostateczną ilością materiału organicznego, a zarośnie nimi cała jaskinia. A z czasem… wojownicy. — Roześmiała się z zadowoleniem i poklepała strąk, jak matka mogła by klepać swój ciężarny brzuch.
Chansa odsunął na bo swoje przerażenie i wstręt i zastanowił się nad tym.
— Ile czasu potrzebują na dorośniecie?
— Och, kilka lat — przyznała Celine. — Ale mogą rosnąć praktycznie na czymkolwiek i wszędzie, gdzie w okolicy są jaskinie o odpowiednich warunkach. Jaskinie nie mogą być zbyt gorące ani za zimne i nie może być światła słonecznego, grzyby są bardzo wrażliwe na ultrafiolet. Ale w ramach tych ograniczeń, można je hodować całymi oddziałami.
— Musimy to utrzymać w tajemnicy — uznał Chansa.
— Och, tak — zgodziła się Celine. — Musimy zaskoczyć tych słabych durniów, którzy mogliby stanąć na drodze moim badaniom.
— Nie myślałem o nich — uciął Chansa. — Wciąż mimo wszystko mam nadzieję, że możemy to ukryć przed Panią!
— Wszystko to nic więcej, jak odrobina manipulacji genetycznej. — Celine uśmiechnęła się promiennie. — Wszyscy to robią.
Lazur obudził się, przeciągnął i posmakował porannego powietrza. Sądząc po zapachu domu, było jasne, że główny człowiek wyszedł i nie zostawił na wierzchu za wiele darmowego jedzenia. Poszedł do tyłu, łapą otworzył sobie drzwi i wylazł na zewnątrz.
Kolejne pociągnięcie nosem potwierdziło, że w okolicy nie było nic do jedzenia, przerżnięcia ani walki. Nuda. Gdzieś spod stosu drewna dobiegały ciche piski myszy, ale szkoda było na nie jego czasu. Po chwili kontemplacji denerwująco pustej okolicy ruszył w stronę Raven’s Mill.
Natychmiast stało się jasne, że w mieście było więcej ludzi niż zwykle. A ci nadmiarowi ludzie zdawali się nie robić nic, poza łapaniem pcheł. Niespiesznie przeszedł przez miasto, dwukrotnie łaskawie przyjmując należne mu głaskanie po głowie, cały czas kierując się w stronę kuchni. Szedł tak sobie spokojnie, kiedy nagle zauważył to, czego szukał: nowego w mieście psa.
Być może powiadomiony przez instynkt od kłopotów, po kilku minutach drzemki rottweiler otworzył oczy i przeskanował okolicę. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był największy na świecie domowy kot. Gapiący się na niego. Złowrogo.
Lazur nie był zbyt pewien, co działo się w prostym, małym móżdżku pieska, ale prawdopodobnie było to coś w rodzaju: „Kot. Duży, ale kot. Trzeba pogonić”.
Rottweiler zaczął gorączkowo szczekać, zerwawszy się na nogi i pędząc w stronę kota.
Lazur wyczyścił jeden pazur, wysuwając z łapy pięciocentymetrowy szpon, żeby starannie go wypielęgnować.