Выбрать главу

Pies zbliżył się, szczekając jeszcze głośniej i nie potrafiąc uwierzyć, że jakikolwiek kot, niezależnie od tego jak duży, byłby dostatecznie głupi, żeby mu się przeciwstawić.

Lazur użył pazura do wyczyszczenia ucha, pocierając mocno, żeby zrobić to porządnie i w wyraźnej ekstazie zamykając przy tym jedno oko.

Wreszcie rozwścieczony do nieprzytomności rottweiler zaatakował. Z pozornie zaskoczonym wrzaskiem Lazur skoczył w powietrze, lądując psu na plecach. Po chwili, wrzask kota umilkł i rozległ się skowyt, gdy na plecach psa wylądowało sześćdziesiąt kilo kota. Rottweiler próbował się przetoczyć i przez kilka chwil nie było nic poza kłębami pyłu, jazgotem i wściekłym syczeniem kocura.

Na koniec chmura pyłu wypluła z siebie ciężko poturbowanego rottweilera, który szybko znikł w oddali. Gdy kurz opadł, odsłonił Lazura spokojnie czyszczącego jedną z nóg z niewidocznego pyłku. Po chwili wstał, przeciągnął się i wolnym krokiem podszedł do plamy słonecznego światła, zajmowanej wcześniej przez psa.

Rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu zagrożenia, obrócił się kilka razy, pogrzebał w ziemi, żeby przygotować ją na odpowiednie przyjęcie jego osoby i zwinął się w kulkę. Po chwili sprawiał już wrażenie pogrążonego w głębokim śnie. Jednak jedno ucho sterczało pionowo i obracało się na wszystkie strony, niczym jakiś przeciwpsi radar.

* * *

Herzer obudził się z poczuciem dezorientacji i upłynęła chwila, zanim przypomniał sobie, że znów jest. w dormitorium w Raven’s Mill. Spał tak długo, a przynajmniej takie miał wrażenie, że zdumiał go panujący we wnętrzu mrok. Sprawdził swoje kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy i z ulgą stwierdził, że wciąż je ma. Po wykąpaniu się poprzedniego wieczora został razem z Courtney i Mike’em na kolacji, a potem pokręcił się po mieście. Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy okolicy zeszli się do miasta w oczekiwaniu na wolny dzień. Miasto pełne było grup ludzi, w większości siedzących i rozmawiających. Prawie nikt nie dysponował żadną gotówką czy towarem do handlu, więc choć pojawiło się kilku handlarzy, mało kto cokolwiek kupował. Herzer kupił małą skórzaną sakiewkę na monety i rzucił jeszcze kilka drobniaków rudowłosej flecistce, która wybrała sobie miejsce przy strumieniu i grała głównie tradycyjne ballady celtyckie. Ale niedostatki poprzedniego miesiąca nauczyły go, jak ważna jest wiedza, skąd wziąć następny posiłek, więc uważał, żeby nie wyzbyć się zbyt szybko dodatkowych pieniędzy.

Po chwili usiadł, zwinął futrzany koc i wcisnął go do wiklinowego koszyka, wdzięczny za oba dary Bast. Po poprzednim tygodniu przywykł do stosunkowego komfortu posłania zrobionego ze świerkowych gałęzi, zwłaszcza w porównaniu z ubitą ziemią. Ale koc był dostatecznie puszysty, by znów umożliwić spanie na ziemi. Najbardziej irytowało go, że nie miał żadnego miejsca, gdzie mógłby coś przechować, gdyby pozostawił kosz z kocem w sypialni, mógłby być pewien, że natychmiast by wyparowały. Ta myśl przerodziła się w uświadomienie sobie faktu, że oprócz ubrania, koszyka, koca i sakiewki, nie posiadał nic własnego. A Mike i Courtney nie mieli nawet tyle. W jednej chwili przeszedł z życia w obrzydliwym dostatku do całkowitego braku czegokolwiek. Uświadomił sobie, że chciałby mieć coś własnego, nawet gdyby miało być to tylko łóżko i… miejsce, gdzie mógłby stosunkowo bezpiecznie zostawić swój koc.

Wyszedł do miasta, zastanawiając się luźno, czy wzięcie udziału w programie uczniowskim stanowiło faktycznie najlepszą rzecz, jaką mógł zrobić. Posiadał umiejętności związane z tym poziomem techniki. Wiedział, że potrafi walczyć — gdyby tylko dostał w ręce jakąś broń i sprzęt. Było trochę rzeczy, które mógł zebrać w lasach, przypomniał sobie komentarz June na temat materiału i tego, że nikt niczego nie posiada. W okolicy było mnóstwo opuszczonych domów. Mógł je znaleźć i zabrać wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Z pewnością zapewniłoby mu to więcej niż parę dodatkowych żetonów na tydzień i ręce krwawiące od ścinania drzew.

Z drugiej strony niektóre z tych domów należały do ludzi przebywających w Raven’s Mill. I jak on by się czuł, gdyby ktoś wszedł do jego domu i zabrał jego ubrania?

Zastanowił się nad tym chwilę dłużej i po raz pierwszy w życiu głębiej przemyślał całą ideę szabrownictwa. Wszystkie gry, w które grał, zakładały obojętność na to zagadnienie. Zabić orki, zabrać ich złoto. Nagle zdał sobie sprawę, że w grach nigdy nie pojawiały się głodne dzieci orków, którym spalono zbiory.

Nawet łuk. O polowaniu nie wiedział prawie nic, ale wiedział, że trafiał w to, w co celował. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien spróbować zapisać się do straży. Czy miało sens marnowanie kolejnych dwunastu tygodni życia na uczenie się rzeczy, których nigdy nie będzie potrzebował? Był pewien, że nie będzie zajmował się wypalaniem węgla drzewnego, ścinaniem drzew czy garbarstwem. Musiało być coś więcej.

Tego rodzaju ponure myśli towarzyszyły mu w trakcie porannych ablucji, załatwiania się w publicznej ubikacji i myciu twarzy w wodzie dostarczanej z górskiego strumienia. Poszedł następnie do miejskiej kuchni, przyglądając się po drodze niebu. Słońce wspięło się już wysoko. Przespał większą część poranka i bał się, że może jadalnia została już zamknięta, by przygotować ją na następny posiłek. Żołądek domagał się swoich praw i nieprzyjemnie byłoby musieć czekać.

Jednak okazało się, że jadalnia jest otwarta, a zapach z kuchni natychmiast wypełnił mu usta śliną. Oddał swój żeton pilnującej wejścia dziewczynie o ładnej twarzy i podszedł do stołów, przy których wydawano jedzenie. Ku jego zdumieniu tym razem czekało tam na stołowników dużo więcej niż tylko gorąca kaszka. Oprócz niej można było zamówić jajka, pieczone ziemniaki, kromki złocistego, wspaniale wyglądającego chleba, dżem, masło i stosy parujących kiełbasek trzymanych w kotłach nad ogniem. Zamiast zwykłych niezgrabnych misek przygotowano deseczki.

— Co za miła odmiana — powiedział do obsługującej kobiety, uśmiechając się do niej ciepło.

— Rada zdecydowała, że wolny dzień powinien być okazją do świętowania — odparła z pogodnym wyrazem twarzy. — Więc przyznali na dzisiaj dodatkowe jedzenie.

— Jeszcze lepiej — ucieszył się Herzer. — Co mogę dostać?

— Co tylko chcesz — wyjaśniła z łobuzerskim uśmiechem. — Ale zjedz wszystko co weźmiesz.

— Hmmm…

— Jak chciałbyś dostać jajka? — zapytała, biorąc do ręki patelnię.

— Jajka… — odpowiedział Herzer, otwierając szeroko oczy. — Nie mam pojęcia.

— Sadzone, jajecznica? Przysmażone z dwóch stron?

— Chyba to ostatnie. Och… z mocno ściętym białkiem.

— Żaden problem. Zaraz podam.

Wziął sobie mały chlebek. Miał brązową skórkę, był niewiele większy od dłoni i rozsiewał bogaty, maślany zapach. Złamał go na pół, odsłaniając wnętrze, które zamiast białego, okazało się jasnozłotobrązowe. Powąchał, a potem oderwał spory kawałek i wsadził go do ust, żując z wyrazem błogości.

— To dobłe! — wymamrotał z pełnymi ustami. — Nabławdę bałdzo dobłe! Kucharki roześmiały się, a dziewczyna, która przygotowywała dla niego jajka, odwróciła je na patelni i mrugnęła do niego.

— To chyba najstarszy znany przepis na chleb — wyjaśniła. — Dopiero teraz byliśmy w stanie przygotować do niego dość mąki.

— Bo do est? — zapytał Herzer, po czym przełknął wreszcie. — To znaczy, co to jest?