— To chleb, na którym zbudowano piramidy — wtrąciła się starsza kobieta. — Egipski. Ciężki, zakalcowaty, pełen witamin i minerałów.
— Chleb i piwo — przytaknął, kiwając głową. — Słyszałem o nim, ale nie tego się spodziewałem, słysząc słowo „chleb”. To posiłek sam w sobie.
— Tak właśnie mówią — radośnie przyznała dziewczyna. — Piramidy zbudowali na chlebie i piwie z odrobiną ryby oraz, przy świętach takich jak dziś, nie wielkich ilościach mięsa. I zobacz, co osiągnęli. — Na chwilę spoważniała, skupiając się na przeniesieniu gotowych jajek z patelni na jego deseczkę.
Nachylił się i położył dłoń na jej ręce.
— Któregoś dnia spojrzą wstecz i powiedzą to samo o nas — oświadczył poważnie.
Uśmiechnęła się do niego zalotnie, a potem przechyliła głowę w bok i wyciągnęła jedną z kiełbasek.
— Kiełbaskę? — spytała, unosząc brew.
Czemu trzeba było aż końca świata, żeby kobiety zaczęty mnie zauważać? pomyślał Herzer. Termin, który przyszedł mu do głowy to „zalotna dziewoja”. Była przyjemnie i wbrew modzie zaokrąglona, skądś też zdobyła sukienkę z epoki, która była na nią odrobinę za krótka w górnej części, dzięki czemu odkrywała całkiem sporo jej obfitego biustu. Spod czepka wyrywały się rude loki, ale ojej włosach nie dało się powiedzieć nic więcej. Znów nawiedziło go pewne wspomnienie i uśmiechnął się do niej.
— Nie, dziękuję — odpowiedział z mrugnięciem. — Mój limit to szesnaście.
Jednak wziął sobie miskę grysiku — bez niego nie wiedziałby, że jest po śniadaniu — i jeszcze jeden kawałek chleba oraz masło i dżem do kaszki. Zaniósł obładowaną tacę do jednego ze stołów i usiadł, spoglądając na zewnątrz przez niezabudowane ściany. Po okolicy kręciło się trochę ludzi, ale podobnie jak wczoraj nie działo się nic specjalnego. W pobliżu strumienia zbierały się grupki, rozmawiając i czasami się sprzeczając. Rozglądając się, zdał sobie sprawę, jak wielu ludzi w mieście nie znał. Musiało się tu zgromadzić przynajmniej dwa lub trzy tysiące osób, a znał przypuszczalnie zaledwie z piętnaście czy dwadzieścia. Uświadomił sobie także, jak… zróżnicowane, a równocześnie mocno ograniczone było jego życie przed Upadkiem.
Nigdy nie brał udziału w Jarmarkach, a największe zgromadzenia, w jakich kiedykolwiek uczestniczył, to przyjęcia w rodzaju tego u Marguerite. Jego choroba sprawiała, że raczej unikał grup, w których nie znał przynajmniej większości, a w miarę jak się rozwijała, stawał się coraz bardziej samotny. W tej chwili prawdopodobnie miał więcej przyjaciół, jeśli zaliczyć do nich niektórych członków jego klasy niż w całym swoim życiu. I znajdował się w pobliżu większej liczby ludzi, niż kiedykolwiek widział.
Pomyślał o próbie znalezienia Courtney i Mike’a, albo innych członków swojej grupy, ale nie miał pojęcia jak. Tamta dwójka oddaliła się poprzedniegc wieczora w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogliby położyć się razem zamiast spania w oddzielnych dormitoriach, w tej chwili mogli być gdziekolwiek. Zastanowił się nad wybraniem się do łaźni. Prawdopodobnie mógłby tan nawiązać jakąś rozmowę, ale zrezygnował z tego, gdy wziął pod uwagę swoje kurczące się zasoby pieniężne. Dziwnie przytłaczające było uświadomienie sobie, jak ograniczające było nieposiadanie funduszy. Dostał dwa żetony żywnościowe dodatkowo w stosunku do należnych mu trzech dziennie. Było już tal późno, że mógł sobie pozwolić na pominięcie obiadu, zyskując w ten sposób jeszcze więcej wolnych funduszy. Tak więc dałoby to trzy żetony nadwyżki Jedną dziesiątą zużył na kąpiel i tyle samo na wypranie ubrania. Jedna dziesiąta dla śpiewaczki i ćwierć za sakiewkę. Wydawało się to dość dużo jak za kawale’ zszytej skóry, ale z drugiej strony i tak wytargował obniżenie ceny o połowę. Właściwie to nie wydawał pieniędzy jakoś szczególnie rozrzutnie, ale musu jeszcze myśleć o wieczorze i jutrzejszym dniu. Był też przyszły tydzień, nie miał żadnej gwarancji, że dostanie kolejny bonus. To, z czym wyjdzie z programu uczniowskiego, niezależnie od tego, czy dołączy do straży, czy będzie używał nabytych w nim umiejętności, będzie musiało mu wystarczyć na początek. Tak więc postanowił być oszczędny.
Podczas gdy przyglądał się ludziom na zewnątrz, rozważając przy tym swoją sytuację finansową, dziewczyna, z którą rozmawiał przy wydawaniu posiłku podeszła do niego i usiadła na ławce po drugiej stronie stołu, zasłaniając widok i sprowadzając go do tu i teraz.
Teatralnym gestem powachlowała twarz dłonią i westchnęła, uśmiechając się do niego.
— Ciężka praca? — zapytał Herzer, zgarniając z miski resztki kaszki.
— Ach! Ominęło cię, wcześniej było tu istne szaleństwo! — powiedziała, znów się wachlując, choć na jej twarzy nie widać było potu. — Ale za pracę dziś rano mam wolne całe popołudnie i jutrzejszy ranek. Dzień dobry, Morgen Kirby przedstawiła się, wyciągając rękę przez stół.
— Herzer Herrick — odparł chłopak, ujmując jej dłoń. Była cudownie ciepła.
— Herzer Herrick — powtórzyła, smakując dźwięk na języku. — Her-zer Herrick! Ma w sobie cudownie męskie brzmienie!
— Cóż, jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi — roześmiał się chłopak. — A więc czym zarabiasz na swoje żetony, Herzerze Herricku?
— Jestem w programie nauki zawodu — wyjaśnił, dojadając resztki śniadań Większość tłumu oddryfowała gdzieś, a byli dostatecznie blisko strumienia, że dochodził do nich łagodny szmer wody i przyjemnie chłodny powiew. Herzer był przekonany, że mógłby tu siedzieć bez końca, zwłaszcza jeśli oznaczałoby to, że nie musi już ścinać żadnych drzew. I naprawdę nie miał ochoty nawet myśleć o powrocie do pracy.
— Może też powinnam się tam udać — zastanowiła się. — Nie zamierzam przez resztę życia pracować w kuchni. Tylko popatrz na te dłonie — dodała, wyciągając je przed siebie.
W pierwszej chwili Herzer pomyślał, że były całkiem zgrabne i ogólnie ładne. Ale był dość pewien, że miała na myśli fakt, że skóra zaczerwieniła się i lekko popękała. Raczej więc nie wchodziło w grę powiedzenie „jak dla mnie wyglądają całkiem dobrze”.
— Jeśli nigdy już nie umyję kolejnej miski w całym swoim życiu, to nie wiem, czy to wystarczy — powiedziała, wstrząsając się z niesmakiem.
Coś, coś… Herzer przez chwilę grzebał we wspomnieniach. Która to była roślina? Bast powiedziała coś w trakcie ich spaceru… Miało szerokie liście… i fioletowe kwiatki, jeśli dobrze zapamiętał.
— Mogę znać coś, co by ci na to pomogło. — Obrócił jedną z jej dłoni i przesunął palcem po wierzchu, na co Morgen zareagowała uroczym drgnięciem.
— Naprawdę? — zapytała ochryple, po czym odchrząknęła. — Miałyśmy jakiś olej, którym je smarowałam, ale to wiele nie pomagało.
— No cóż, nie wydaje mi się, żeby to pomogło na trwale — zauważył w zamyśleniu Herzer. — Ale trochę powinno pomóc. To roślina… i musiałbym jej poszukać…
— Gdzie?
— W lesie, nad strumieniem, gdzie jest ciemno i wilgotno. Będę musiał wyjść wyżej między wzgórza, poza oczyszczony teren.
— Głębiej w las? — zapytała z powątpiewaniem i rysującym się na twarzy zaskoczeniem.
— Tak — potwierdził Herzer, unosząc brew. — Czemu?
— Cóż… ludzie nie chodzą teraz za dużo do lasu. Wiesz, że tam są dzikie zwierzęta?