Выбрать главу

– Jak się nazywa?

Raoul nie wahał się ani przez chwilę.

– Saliapino. Jest w stanie śpiączki. Umieszczono ją na nowym oddziale wsparcia dla umierających.

Co za genialny zmysł improwizacji! Gdyby powiedział Dupuis albo Durant, od razu wydałoby się to podejrzane, ale Saliapino było tak dziwaczne, że mogło uchodzić za prawdę.

Strażnik przybrał odpowiednią do okoliczności minę. „Wsparcie dla umierających" – określenie to wywoływało natychmiast złe samopoczucie. Na pewno wiedział o utworzeniu tego oddziału, musiało być o tym głośno na korytarzach szpitala. Zmienił więc zdanie i gestem pokazał, byśmy przeszli, nieomal przepraszając, że kazał nam czekać.

Weszliśmy do mieniącego się światłem labiryntu. Korytarze, znowu korytarze… Minęliśmy kolejne drzwi, odkrywając stopniowo niezwykły i zaskakujący świat.

Po raz drugi w życiu znalazłem się w szpitalu, wrażenia były tak samo niepokojące jak poprzednio. Przypominało to włamanie do białej świątyni, w której miotają się ubrani na biało czarownicy i młode, nagie pod nieskazitelnym kitlem kapłanki.

Wszystko odbywało się jakby zgodnie z antyczną choreografią. Sanitariusze składali ofiary zapakowane w poplamione prześcieradła. Młode kapłanki odwijały pakunki przed przetransportowaniem zawartości do wyłożonych kafelkami sal, gdzie wielcy kapłani, których można było rozpoznać po kwadratowych maskach i przezroczystych rękawiczkach, obmacywali ciała i podnosili je, jakby z nich wróżyli.

Z tej właśnie wizji zrodziły się pierwsze oznaki mojego powołania jako lekarza. Zapach eteru, pielęgniarki, białe gałgany, możliwość grzebania do woli we wnętrznościach moich współczesnych, oto co było naprawdę interesujące. W tym tkwiła prawdziwa władza! Ja też będę białym czarownikiem.

Zachwycony niczym gangster, któremu wreszcie udało się dotrzeć do pomieszczenia z sejfami, Raoul szepnął mi do ucha:

– Psst… Tędy!

Popchnęliśmy przeszklone drzwi.

Jednak o mały włos nie wycofaliśmy się po tym, cośmy ujrzeli. Większość pacjentów, których przyjęto na oddział wsparcia dla umierających, naprawdę wyglądała bardzo źle. Po naszej prawej stronie bezzębny starzec z rozdziawioną gębą zatruwał powietrze w promieniu dziesięciu metrów. Tuż obok jakaś wychudzona istota, płci nieokreślonej, wpatrywała się nieruchomo w brunatną plamę na suficie. Przezroczysty śluz spływał jej z nosa, lecz do głowy jej nawet nie przyszło, żeby to wytrzeć. Po lewej stronie łysa dama miała tylko kępkę kłaków zafarbowanych na blond na środku pomarszczonego czoła. Starała się powstrzymać bezustanne drżenie prawej ręki, zaciskając na niej lewą. Kiedy jej się to jednak nie udawało, obrzucała wyzwiskami buntującą się rękę, czyniąc to niezrozumiale ze względu na wypadającą sztuczną szczękę.

Śmierć, choćby miało się to nie spodobać Raoulowi, to nie byli bogowie, potwory i rzeki pełne wężów. Śmierć była bowiem właśnie tym: ludźmi, którzy powoli gniją.

Moi rodzice mieli rację: śmierć jest czymś okropnym. Chętnie bym stamtąd od razu zwiał, gdyby Raoul nie pociągnął mnie w stronę pani z kępką włosów w kolorze blond.

– Przepraszam bardzo, że pani przeszkadzam.

– ŹŹŹ… dooobry… – wybełkotała, umysł mając tak samo rozedrgany jak całe ciało.

– Otóż obaj studiujemy dziennikarstwo i chcielibyśmy przeprowadzić z panią wywiad.

– Dla… Dlaczego ze mną? – powiedziała z trudem.

– Bo pani przypadek nas interesuje.

– Ja… nie… jestem… interesująca. Wynoście się…!

U zasmarkanego nie było najmniejszej nawet reakcji. Skierowaliśmy się więc w stronę cuchnącego dziada, który patrzył na nas niczym na dwa natrętne komary. Zdenerwował się, jakbyśmy go oderwali od jakiegoś bardzo pilnego zajęcia.

– Co, no co? Czego chcecie?

Raoul poleciał tym samym co poprzednio tekstem:

– Dzień dobry, jesteśmy studentami dziennikarstwa i przygotowujemy reportaż na temat osób, które wyszły ze śpiączki.

Stary podniósł się i z dumą w głosie powiedział:

– A pewnie, że przeżyłem śpiączkę. Pięć dni w śpiączce i sami widzicie, że wciąż tutaj jestem!

W oku Raoula pojawił się błysk.

– I jak było? – zapytał, jakby zwracał się do turysty, który dopiero co wrócił z dalekich Chin.

Mężczyzna spojrzał na niego uważnie i lekko zakłopotany odrzekł:

– Co pan właściwie chce wiedzieć?

– No więc, co pan odczuwał, kiedy był pan pogrążony w śpiączce?

Najwidoczniej jednak mężczyzna nie bardzo wiedział, o co chodzi Raoulowi.

– Byłem przez pięć dni w śpiączce, mówiłem już. Śpiączka to stan, w którym niczego się nie odczuwa!

Raoul nalegał jednak:

– Nie miał pan halucynacji? Nie przypomina pan sobie żadnego światła, korytarza, czegokolwiek?

Umierający człowiek zdenerwował się.

– No nie, śpiączka to nie kino. Po pierwsze, jest fatalne samopoczucie. Potem się budzimy i wszystko boli. Nie ma w tym żadnej przyjemności. A dla jakiej gazety piszecie?

Jak spod ziemi pojawił się pielęgniarz i od razu zaczął marudzić:

– Kim jesteście? Może przestaniecie już zadręczać chorych? Kto wam pozwolił tutaj wejść? Nie umiecie czytać? Nie widzieliście napisu: „Zakaz wstępu z wyjątkiem personelu"?

– Ty i ja przeciwko imbecylom! – rzucił Raoul.

I runęliśmy do ucieczki. Zgubiliśmy się gdzieś w labiryncie wykładanych glazurą korytarzy. Przemknęliśmy przez salę, w której leżeli mocno poparzeni pacjenci, potem przez salę dla niepełnosprawnych i w końcu dotarliśmy do miejsca, do którego nie należało zaglądać. Do prosektorium.

Nagie trupy leżały jeden przy drugim w chromowanych pojemnikach z grymasem ostatecznego bólu wykrzywiającym twarze. Niektórzy mieli jeszcze otwarte oczy.

Uzbrojony w szczypce młody student krzątał się koło nich, ściągając im pierścionki i obrączki. Jedna za nic nie chciała się zsunąć. Wokół metalu skóra była obrzmiała. Wtedy bez chwili wahania student ujął palec w szczypce i mocno ścisnął. Klak. Palec uderzył o podłogę, wydając odgłos spadającego metalu i mięsa.

Byłem bliski omdlenia. Raoul wyciągnął mnie na zewnątrz. Byliśmy wykończeni, tak samo on, jak i ja.

Mój przyjaciel nie miał racji. Rację mieli moi rodzice. Śmierć jest czymś odrażającym. Nie należy na nią patrzeć, nie powinno się do niej zbliżać, mówić o niej, a nawet o niej myśleć.

25 – MITOLOGIA LAPOŃSKA

Dla Lapończyków życie jest miękką masą, która okrywa szkielet. Dusza kryje się wyłącznie w kościach tego szkieletu.

Dlatego też kiedy łowią ryby, starannie oddzielają mięso, uważając, by nie złamać choćby najmniejszej ości. Potem wyrzucają kościste resztki dokładnie w tym miejscu, gdzie złowili żywą rybę. Są przekonani, że Natura zajmie się tym, by obłożyć ości ciałem, i że kiedy powrócą w to samo miejsce za kilka dni, tygodni czy miesięcy, czekać tam na nich będzie nowe świeże pożywienie.

Dla nich ciało jest zwykłą ozdobą wokół kości wypełnionych prawdziwą duszą. Taki sam szacunek dla szkieletu odnajdziemy u Mongołów i Jakutów, którzy starają się odtworzyć i ustawić w pozycji pionowej niedźwiedzie, które zabili. Obawiając się złamania delikatnych kości czaszki, odmawiają sobie zjedzenia móżdżku, który jest przecież wykwintnym daniem.

Fragment rozprawy Śmierć, ta nieznajoma Francisa Razorbaka

26 – SEPARACJA

Wkrótce po naszej eskapadzie do szpitala Świętego Ludwika matka Raoula przeprowadziła się na prowincję i wiele lat upłynęło, zanim spotkaliśmy się ponownie.

Mój ojciec umarł tego samego roku na raka płuc. Cygara po dziesięć franków nie odpuściły mu. Szpinak, brokuły i anchois, wylałem morze łez na jego pogrzebie, ale zdaje się, że nikt się tym zanadto nie przejął.