Выбрать главу

Zaczął mówić, trzymając dłoń na jej kostce.

Palące złoto słonecznego światła.Nie możemy zabrać dniaze starego ogrodudo albumu starości.Wybierzmy więc naszą gręalbo czas nam nie wybaczy.

– Światło słoneczne w ogrodzie – powiedziała z namysłem.

– Prawdę mówiąc, główny obraz pierwszej strofy przyszedł mi do głowy w Moskiewskim Przedmieściu. A potem, kiedy dostałem wiersz Liu o tańcu lojalnych, a zwłaszcza gdy spotkaliśmy Wen i Liu, pojawiło się kilka następnych wersów – wyjaśnił. „Kiedy wszystko już powiedziane/nie możemy odróżnić/pytania od odpowiedzi./Bo cóż urok/na nas rzuca,/taniec czy tancerka?"

– Taniec i tancerka. Rozumiem. – Pokiwała głową. – Dla Liu Wen zmieniła taniec lojalnych w cud.

– Wiersz MacNeice'a jest o bezradności ludzi.

– To jeden z pana ulubionych modernistycznych poetów.

– Skąd pani wie?

– Zebrałam o panu trochę informacji, starszy inspektorze Chen. W ostatnim wywiadzie mówił pan o przeżywanej przez MacNeice'a melancholii, ponieważ jego praca nie pozwalała mu pisać tyle, ile chciał. Ale zarazem współczuł pan samemu sobie, bo nie wykorzystał swojej szansy jako poeta. Ludzie przekazują w wierszach to, czego nie są w stanie wyrazić w życiu…

– Nie wiem, co powiedzieć…

– Nic. Za kilka dni wyjeżdżam. Nasze zadanie zostało zakończone.

Ogród spowiła mgła.

– Pozwoli pani, że powiem jeszcze ostatnią strofę: „Smutne nie

jest już smutne,/serce stwardniało na nowo/nie oczekując litości,/ale wdzięczne i szczęśliwe,/że mogło być z tobą,/światłem słonecznym

zgubionym w ogrodzie".

Domyślała się, dlaczego postanowił zacytować ten wiersz.

Nie tylko z powodu Wen i Liu.

Siedzieli w milczeniu; ostatnie promienie słońca rysowały ich sylwetki na tle ogrodu. Catherine czuła wdzięczność, której wiedziała, że nie zapomni.

Wieczór rozwijał się jak zwój z tradycyjnym chińskim malarstwem. Zmieniająca się, a jednak niezmienna panorama zamknięta horyzontem, chłodna i świeża, lekka mgiełka rozmywająca kontury odległych wzgórz.

Ten sam poetyczny ogród, trzeszczący mostek z epoki Ming, to samo gasnące słońce dynastii Qing.

Setki lat wcześniej.

Setki lat później.

Było tak spokojnie, że słyszeli bąbelki pękające na powierzchni zielonej wody.

Rozdział 33

Pociąg przyjechał na dworzec w Fuzhou o jedenastej trzydzieści dwie, bez opóźnienia.

Stację wypełniał tłum oczekujących osób. Jedni machali rękami, drudzy biegli wzdłuż pociągu, a inni trzymali kartonowe tabliczki z nazwiskami pasażerów. Na zatłoczonym peronie nie było jednak nikogo z Komendy Policji w Fujianie.

Chen nie skomentował tego ani słowem. Pewne zaniedbania ze strony miejscowej policji można by zrozumieć, ale nie w tym przypadku. Ogarnęły go złe przeczucia.

– Poczekajmy – zasugerowała Catherine. – Może się spóźnią.

Wen stała w milczeniu, z niezmiennym wyrazem twarzy, jakby ten

przyjazd nie miał dla niej żadnego znaczenia. W czasie jazdy pociągiem prawie się nie odzywała.

– Nie, czas nas goni. – Nie chciał wyrażać na głos swoich obaw. – Wynajmę samochód.

– Wie pan, jak tam jechać?

– Detektyw Yu sporządził dla mnie mapkę. Proszę poczekać tu z Wen.

Kiedy podjechał furgonetką Dazhong, na peronie zostały tylko one. Otwierając drzwi przed Wen, powiedział:

– Usiądźcie z przodu koło mnie. Wskażecie mi drogę.

– Spróbuję – odezwała się po raz pierwszy Wen. – Przepraszam za kłopot.

Siedząca z tyłu Catherine starała się ją pocieszyć.

– To nie pani wina.

Korzystając z mapy i podpowiedzi Wen, Chen znalazł właściwą trasę.

– Detektyw Yu zapewne nie spodziewał się, do czego posłuży jego mapa.

– Znam detektywa Yu tylko z rozmowy przez telefon – zauważyła Catherine. – Chciałabym spotkać go osobiście.

– Pewnie już jest w drodze do Szanghaju. Tam się zobaczycie. Yu i jego żona to cudowni ludzie. Poza tym Peiqin doskonale gotuje.

– Musi być nie lada kucharką, skoro zasługuje na komplement takiego smakosza jak pan.

– Może pójdziemy do nich na prawdziwy chiński posiłek. U mnie jest bałagan.

– Z przyjemnością.

Postanowili nie rozmawiać o pracy przy Wen. – Siedziała cicho, przyciskając dłonie do brzucha.

Jechali długo. Zatrzymał się tylko raz na wioskowym targu, gdzie kupił torbę liczi.

– Bardzo pożywne. Teraz można już dostać te owoce również w dużych miastach. Przywożą je samolotami. Ale nie są tak dobre jak na wsi – dodał.

– Smakują wspaniale – przyznała Catherine, pogryzając białe, przezroczyste liczi.

– Najważniejsze, żeby były świeże. – Chen obrał jeden owoc dla siebie.

Zanim zdążyli zjeść połowę zawartości torby, pojawiła się przed nimi wioska Changle. Po raz pierwszy dostrzegł jakąś reakcję Wen. Potarła oczy, jakby dostał się do nich pyłek.

W samej wiosce droga stała się tak wąska, że zmieściłby się na niej tylko lekki traktor.

– Macie dużo do spakowania, Wen?

– Nie, niewiele.

– W takim razie zaparkujmy tutaj.

Wysiedli z furgonetki i Wen poprowadziła ich dalej.

Dochodziła już pierwsza. Większość wieśniaków jadła w domach obiad. Kilka białych gęsi przechadzało się wolnym krokiem wokół kałuży. Ptaki wyciągały szyje w kierunku obcych. Kobieta z koszem pełnym ciemnozielonego tasznika poznała Wen, ale oddaliła się pospiesznie na widok dwóch nieznajomych osób.

Dom Wen znajdował się w zaułku niedaleko porzuconej, zniszczonej stodoły. Na pierwszy rzut oka budynek wydawał się duży – miał przednie podwórko i drugie z tyłu, na stromym zboczu nad strumykiem o brzegach zarośniętych krzakami. Ale popękane ściany, niepomalowane drzwi i zabite deskami okna robiły przykre wrażenie.

Weszli do pierwszego pokoju. Nad kulawym drewnianym stołem wisiał wielki wyblakły portret przewodniczącego Mao. Po jego obu stronach znajdowały się dwa postrzępione pasy czerwonego papieru z anachronicznymi sloganami: „Słuchajmy przewodniczącego Mao!" i „Realizujmy program Partii Komunistycznej!"

Na brodzie Mao niczym kolejna brodawka siedział pająk.

Nie sposób było odczytać wyrazu twarzy Wen. Zamiast zacząć się pakować, stała, wpatrując się w portret Mao. Jej wargi drżały, jakby powtarzała po cichu składaną mu przysięgę – jak lojalna czerwono-gwardzistka.

W wiadrze pod stołem znajdowało się kilka paczek z nalepkami po chińsku lub angielsku. Wen wyjęła stamtąd maleńki pakiecik i włożyła go do torebki.

– To do precyzyjnych części, Wen? – zapytał.

– Tak, materiał ścierny. Chcę wziąć ze sobą jeden, żeby mi przypominał o moim życiu tutaj. Na pamiątkę.

– Na pamiątkę – powtórzył starszy inspektor. Szmaragdowy ślimak pełznący po ścianie z wiersza Liu. Chen też wziął do ręki paczuszkę. Na nalepce widniał gruby krzyż przekreślający schematyczny rysunek ognia. W tłumaczeniu Wen było jednak coś dziwnego. O czym właściwie miałaby przypominać ta pamiątka? Ale postanowił nie poruszać tematu życia Wen w wiosce. Po co otwierać stare rany?

Z pokoju przeszli do jadalni; stamtąd Wen ruszyła do trzeciego pomieszczenia. Odchyliła wiszącą w drzwiach zasłonę z bambusowych koralików. Catherine podążyła za podopieczną. Chen zobaczył, że Wen pakuje dziecięce ubranka. Właściwe nie mógł tu w niczym pomóc; poszedł na tylne podwórko ogrodzone murem. Drzwi prowadzące na zbocze teraz były zabite deskami.

Obszedł dom i wrócił na przednie podwórze. Przy drzwiach stało połamane, zakurzone wiklinowe krzesło – świadectwo obojętności właściciela domu. Wrażenie ogólnego zapuszczenia podkreślały leżące w bambusowym koszyku butelki, przede wszystkim po piwie.

Stary pies wyłonił się z pasma cienia na wioskowej drodze i odszedł po cichu. Powiew wiatru wygiął wierzbę płaczącą w znak zapytania. Chen oparł się o framugę, zapalił papierosa i czekał.