Выбрать главу

— Tak — burknął Frank gniewnie.

— Mam polecenie zaprowadzić pana do pułkownika Peertha — robot powiedział to usłużnie, głosem pożyczonym od człowieka, który programował wszystkie jego przyszłe czynności.

— Nie trzeba. Sam do niego trafię — Ortega spróbował odprawić robota.

— Mam polecenie zaprowadzić pana do pułkownika Peertha — z martwym uporem powtórzył robot, dorzucając tym samym tonem: — Muszę panu towarzyszyć, bo takie są przepisy bezpieczeństwa podczas trwania strumienia meteorów.

Frank zrezygnował — jeszcze żaden człowiek na świecie nie wygrał sporu z robotem. Robota można wyłączyć, można go w razie ostateczności zniszczyć, ale nie — przekonać.

Milcząc weszli razem do windy ramieniowej, drzwi zamknęły się za nimi z cichym świstem. Robot zamarł pod ścianką, opuścił oba wizjery w geście — nieoczekiwanie ludzkiej — skromności. Winda pomknęła w dół, w kierunku zewnętrznego pierścienia obwodnicy stacji…

Ortega obrócił głowę ku robotowi, przyjrzał mu się z leniwym zainteresowaniem — dotychczas pracował z automatami skonstruowanymi jeszcze przed jego odlotem z Ziemi. Teraz dostrzegł, że budowa robotów — w ciągu zaledwie paru lat — znowu została udoskonalona. Lecz nie to ciekawiło go w tej chwili najbardziej. Zapytał półgłosem:

— Mówiłeś o zaostrzonych przepisach bezpieczeństwa na okres spotkania ze strumieniem meteorów. Na czym polega zmiana?

— Od dnia dzisiejszego każdy kosmonauta przebywający w obrębie i poza granicami stacji będzie strzeżony przez jednego robota. Przez całą dobę w ciągu tych trzech tygodni. Dotyczy to bez wyjątku wszystkich.

— Peertha też?

— Pułkownik Peerth jest człowiekiem.

— Dobra, dobra. Na ten temat pogadamy, jak będę wracał. Gadaj, co dalej z tymi obostrzeniami regulaminu…

— Zgodnie z przepisami o podwyższeniu stanu bezpieczeństwa na czas zagrożenia meteo, większość załogi wkrótce opuści stację. Służbę trzymać będzie tylko załoga specjalna, która wydaje polecenia wszystkim robotom za pośrednictwem pokładowego komputera.

— Jak dobrze, że mnie to już nie dotyczy… — pomyślał zadowolony Ortega. — Za parę chwil wsiadam do szybowca i wracam na Ziemię, chyba że… — aż się tej myśli przestraszył — że chcą mi zlecić służbę na tej cholernej stacji. Ale nie, nie mogą przecież… — pocieszał sam siebie. Potem spojrzał na robota z nieoczekiwaną złością — dosyć miał już tych mechanicznych dusz naokoło. W ostatniej chwili powstrzymał się od mruknięcia paru słów na temat nowoczesnych kajdan, które same łażą za człowiekiem. Nie dlatego, że mogłoby to robota obrazić — uczucia urażonej godności osobistej nie programuje się nawet najnowocześniejszym robotom — lecz dlatego, że nie wiedział, kto z nim za pośrednictwem tego głupiego androida rozmawia.

— Uwaga! — ostrzegł go nagle robot tonem przewodnika dla zabłąkanych z Ziemi niedzielnych kosmonautów. — Od tej chwili waga pańskiego ciała zaczyna wzrastać, bowiem zbliżamy się do zewnętrznego pierścienia obwodnicy stacji, gdzie siła odśrodkowa zastępuje zbyt słabe w tej odległości od Ziemi pole grawitacyjne. W ten prosty sposób waga pańskiego ciała powróci do poziomu mniej więcej normalnego…

— Dość! — wrzasnął nagle rozzłoszczony Frank. — Tego już trochę za wiele! Nie jestem turystą, żeby trzeba mi było tłumaczyć to, o czym wie każde dziecko!

— Przepraszam pana, ale tak zostałem pierwotnie zaprogramowany i tylko na czas trwania alarmu meteo dołączono mi do pamięci nowe instrukcje. Stacja Nova Orbit jest miejscem przesiadki w cywilnej komunikacji na Księżyc, dlatego niemal bez przerwy znajduje się tu bardzo wielu kosmicznych nowicjuszy. A ja muszę udzielać im tego typu wskazówek, gdyż tę płynną, ale bardzo szybko zachodzącą zmianę ciężaru swojego ciała wiążą z uczuciem upadku, a tym samym wpadają w panikę.

— Skończże wreszcie — zrezygnowany Ortega odepchnął metalowe ramię, podające mu folder ze stereofotografiami okolicznej przestrzeni — i powiedz, jak daleko jeszcze do kwatery pułkownika?

— Jesteśmy już prawie na miejscu. Do pierścienia zewnętrznej obwodnicy pozostało trzydzieści metrów. Za chwilę winda rozpocznie hamowanie. A po wyjściu trzeba będzie skręcić w czwarte drzwi na prawo — nareszcie względnie rzeczowo poinformował kapitana przewodnik.

Od tej chwili robot zamilkł i szedł spokojnie w pewnym odstępie za kosmonautą — w pustym korytarzu jak echo rozlegał się łomot jego ciężkich stóp.

Odzwyczajony od swej normalnej wagi Frank Ortega szedł trochę niepewnie, stąpając równie ciężko, jak robot, choć przed chwilą w windzie z uczuciem ulgi przywitał powrót grawitacji.

Skręcili teraz w długi, dosyć mroczny, sklepiony wysoko korytarz głównego pokładu zewnętrznego pierścienia stacji — załamanie konstrukcji w kształcie koła w miejscu, gdzie korytarz skręcił w prawo, dawało złudzenie wejścia w kolejowy tunel…

Po paru sekundach Ortega zastukał mocno we wskazane mu przez robota drzwi przedpokoju, wiodącego do gabinetu kierownika stacji. Otworzyła mu młoda, uśmiechnięta kobieta.

— Halo, Frank! Bardzo dobrze, że nareszcie jesteś. Peerth nie może się ciebie doczekać — powiedziała i uśmiechnęła się jeszcze raz. Na jej twarzy widać było niekłamaną radość z tego spotkania.

— Sybill!? — ucieszył się Ortega. — Ty także jesteś na orbicie? Od kiedy? — zaskoczonemu Frankowi głos na chwilę odmówił posłuszeństwa tak, że ostatnie słowa mężczyzna wyszeptał nieoczekiwanie cicho. Nie śniło mu się nawet, że mógłby ją — właśnie ją — tutaj napotkać…

Sybill początkowo należała do załogi SYRIUSZA, którym Ortega dowodził obecnie i na którym swojego czasu zaczynał służbę jako młodszy oficer nawigacyjny. Przed trzema laty Sybill — tuż przed startem — uległa wypadkowi przy zbyt forsownym treningu. Oczywiście na jej miejsce wzięto dublerkę.

— Sybill… Jaka szkoda, że do Saturna musieliśmy polecieć bez ciebie! — powiedział, ściskając serdecznie jej szczupłą, lecz niespodziewanie mocną dłoń.

— A myślisz, że ja tego wcale nie żałowałam? Na szczęście okazało się, że służba na stacji orbitalnej też może być niesłychanie ciekawa. Zaczęłam pracować tutaj w dwa miesiące po twoim odlocie. A co u ciebie? Wróciłeś, jak widzę cały i w doskonałej formie…

— Nooo, mieliśmy podczas wyprawy kilka zdecydowanie niewesołych sytuacji, ale ogólnie biorąc wszystko skończyło się szczęśliwie. Na przykład ta historia z Wohlthamem Klaasfeldem… Słyszałaś coś o tym?

— Nic a nic…

— Wohltham odkrył w jakimś zapadłym kącie jednego z pierścieni Saturna starą, zapomnianą już od niesłychanie dawna kolonię robotów jeszcze z początkowego stadium wszystkich lotów. Straszliwie przedpotopowe typy. Pozostawione na tak długo same sobie bez możliwości wykonywania zaprogramowanych zadań badawczych stały się — nie uwierzysz — agresywne. Po prostu rozpad funkcji, tak jak u nas skleroza. Niewiele brakowało, a biedny Wohltham stałby się ich pierwszą ofiarą. Otóż… — Frank rozgadał się nieoczekiwanie, zapomniał bez reszty o odlatującym niebawem warstwowcu i o czekającym na niego Peerthu. Nie zapomniała natomiast Sybili, przerwała mu:

— Przepraszam, Frank… Mam nadzieję, że później dowiem się od ciebie wiele więcej o tym waszym locie, ale teraz jest już najwyższy czas, żebyś zameldował się u pułkownika Aleksandra…

— Jakiego znowu Aleksandra!?

— U Peertha. To jego imię — Sybill poprowadziła Ortegę przez niewielki sekretariat — czeka na ciebie cały czas…

Tuż przed drzwiami gabinetu dziewczyna podeszła do kapitana, omijając zwinnie sunącego za nimi androida.