Выбрать главу

Sybill słuchała Franka z zapartym tchem. Kiedy przerwał swoją opowieść na chwilę, nie śmiała nawet zapytać, co dalej?

– Żeby nie on… — podjął Frank. — Zacisnął w dłoni rozdarte miejsce tak, żeby powietrze z mojego skafandra nie mogło zbyt szybko uciec na zewnątrz. Wezwaliśmy pomoc przez radio, ale zanim nas odnaleźli, upłynęło całe pół godziny. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cholernie długie może być głupie trzydzieści minut… Zauważyłem, że Haago zaczyna się męczyć, że coraz trudniej jest mu utrzymać zaciśniętą dłoń. Ale trzymał, rozumiesz? Kiedy nadeszła pomoc okazało się, że Haago wcale nie może dłoni rozewrzeć. Dopiero po przebyciu połowy drogi do obozu, już w karetce, trzem silnym chłopakom ledwie udało się oderwać dłoń Haago od mojego skafandra. A potem przez całe jedenaście dni trwało przywracanie jego ręce normalnej żywotności. Sama wiesz, jakie to draństwo bolesne… A teraz Haago…

— Więc chyba dobrze, że już wiesz. Chyba… — Sybill nagle przestraszyła się swoich słów, kiedy Frank pobladł raptownie.

— Sybill… — krzyknął szeptem. — Sybill, czego ty ode mnie chcesz? Jakby już nie było żadnej innej możliwości, żeby im pomóc? Czy to właśnie ja, tylko ja mogę to zrobić!? — wrzasnął nieoczekiwanie. I nagle poczuł się niesłychanie głupio. Krzyczał na dziewczynę tak, jakby robiła mu jakiekolwiek wyrzuty. A ona przecież powiedziała tylko, że Haago… A potem… potem był jej nawet wdzięczny za to, co dodała:

— Ależ oczywiście, Frank. Jestem głupia. Jasne, że z powodzeniem może to zrobić ktoś inny. Opóźni to wprawdzie znacznie start HERKULESA… — przerwała na moment, potem dorzuciła cicho: — A jeżeli przez ten czas na Marsie wylądują jakieś ekspedycje, wracające z dalekiego zwiadu? Zazwyczaj właśnie tam uzupełniają swoje zapasy wody i powietrza… Tyle tylko, że tym razem będzie to niemożliwe.

Frank oparł się bezsilnie o obrotowy fotel, potem zwalił się weń ciężko. Sybill pochylona nad biurkiem wyglądała na pochłoniętą bez reszty sprawdzaniem któregoś ze swoich obliczeń w jakiejś ogromnej tabeli.

— Ludzie na Marsie… — myślał Frank. Wtem na korytarzu rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Drzwi rozwarły się i stanął w nich zapomniany przez Ortegę robot. Poruszony swoimi wspomnieniami Frank nie zauważył nawet, kiedy jego elektroniczny „anioł stróż” gdzieś sobie na chwilę poszedł. Android zatrzymał się przed siedzącym w fotelu człowiekiem.

— Panie kapitanie. Mam polecenie zaprowadzić pana do szybowca warstwowego. Musi się pan pospieszyć — za cztery minuty start.

Mężczyzna nie drgnął nawet. Nadal siedział zamyślony, zatopiony w swoich myślach bez reszty — zauważył, że z chwili na chwilę zaczyna mijać jego tęsknota za Ziemią. Ponownie zobaczył siebie, leżącego na księżycowym gruncie obok klęczącego Haago. A potem ta jego zaciśnięta kurczowo pięść i… ludzie na Marsie. Idą — długi rząd chwiejących się postaci — to ci śmielsi, którzy poprzez burze, przez strumień meteorów ruszyli ku biegunowi planety z nadzieją, że uda im się tam pod pokrywą ulotnego pyłu odnaleźć zamarznięte jeziora. A prowadzi ich… Haago, zaciśniętą kurczowo pięścią wskazujący kierunek…

— Start szybowca warstwowego za… — ponownie odezwał się robot.

— To idź — rzucił Frank ze złością. — Ale beze mnie. Zostaję… To znaczy…

Nie była to decyzja z tych, które przychodzą nagle i łatwo. Przewędrowała przedtem nieomalże wszystkie zakamarki jego duszy i mózgu, przegryzła się przez podświadomość, milionkrotnie zmieniała wartości i znaki, aż wreszcie wyrwała się na zewnątrz w krótkim, ale ileż razy. przez ten czas przemyślanym zdaniu.

Cisza…

Robot wyszedł — jego ciężkie kroki brzmiały coraz dalej i dalej… A potem Frank Ortega roześmiał się beztrosko, głośno, skoczył ku drzwiom, rozwarł je szeroko mocnym pchnięciem ramienia, zawołał:

— Hej, ty! Blaszany aniele stróżu! Przecież tobie podobno nie wolno ode mnie odchodzić!? Ale skoro już robisz takie błędy, to zamelduj się natychmiast u dyżurnego cybernetyka, stacji i poddaj wszystkie podzespoły generalnej kontroli! Zrozumiałeś, stary gruchocie!?

— Tak jest, proszę pana… — i robot pokłusował ciężkim, hałaśliwym truchtem przez puste korytarze do warsztatów na obwodnicy stacji.

Frank zamaszyście zatrzasnął drzwi. Sybill zagapiła się na niego — to przecież znowu był ten sam, znany jej doskonale kapitan Frank Ortega. Taki, jak kilka lat temu. Uważny, skoncentrowany, czujny — jego uwagi nie umykały nawet najmniejsze usterki w pracy przyrządów, nawet najdrobniejsze ludzkie omyłki. Z rozjaśnionymi radością oczyma Sybill chwyciła mikrofon, uderzyła w przyciski interkomu:

— Taak, Sybill? Mogłabyś mi choć w tej chwili nie przeszkadzać…

— Panie pułkowniku… — Sybill zabrakło tchu na chwilę.

— Co, u licha? Piszę radiogram do Sztabu. Nadasz go zaraz. W tej sytuacji pozostało mi tylko poprosić Sztab o pozwolenie wzięcia udziału w tej wycieczce na Marsa…

— Panie pułkowniku. Kapitan Ortega jest jeszcze u mnie…

— I co z tego?

— Kapitan Ortega chciałby przejrzeć karty personalne kosmonautów wyznaczonych do lotu, aby osobiście dokonać wyboru załogi HERKULESA! — obejrzała się, lecz Franka w pokoju już nie było…

* * *

Kapitan Ortega był w tej samej chwili już w innej kabinie, choć jeszcze na tym samym poziomie.

W ciągu niespełna godziny opracował wszystkie algorytmy poszczególnych osobowości i ustalił optymalny skład załogi. Kończył właśnie kodowanie ostatnich danych, gdy z ekranu wychyliła się ku niemu twarz Sybill.

— Nie przeszkadzam, Frank? Bałam się, że już śpisz. Według czasu uniwersalnego na Nova Orbit od kwadransa panuje noc.

— Teraz chcę przede wszystkim skończyć robotę. Odeśpię sobie po starcie HERKULESA. Aha! Czy podałaś Sztabowi moją propozycję składu załogi?

— Oczywiście.

— To świetnie… Teraz jestem tylko ciekawy, czy ludzie, których wybrałem, zdecydują się na tak ryzykowny lot.

— Właśnie dlatego ci przeszkadzam. Myślę, że wszyscy z nich są raczej pewni, ale są podobno zastrzeżenia…

— Spodziewałem się.

— Przyjdź tu do nas. Peerth w związku z twoją listą ma jakieś kłopoty i chce z tobą pogadać.

— W porządku. Zaraz przyjdę…

Sybill czekała na niego w drzwiach biura. Przechodząc obok niej Frank spytał jeszcze:

— A co tam z naszym „strumyczkiem”?

— Służba ostrzegawcza bez przerwy siedzi przy radarach. Co pół godziny podają komunikaty. Sytuacja na razie nie jest jeszcze najgorsza…

Weszli do gabinetu pułkownika. Ożywiony, odmłodzony raptownie Peerth wskazał im miejsca i zaczął:

– Świetnie, że pan już jest. Co z HERKULESEM?

— Sprawdzony. To jest nie kosmolot, a atomowy dinozaur. Albo kosmiczny kafar. Potęga…

Peerth roześmiał się z zabawnych porównań Ortegi.

— Oczywiście zdążył pan na pewno zauważyć, że jest to po prostu wielka rakieta towarowa o luźno połączonych sekcjach. Zazwyczaj służy do przewozu kosmicznych kontenerów, zabierając naraz do dwudziestu pięciu sztuk. W tym wypadku HERKULES poleci ze swym konwojem i będzie miał za zadanie główne wyprowadzenie kontenerów z rejonu przepływu strumienia meteorów.

— Nie powiem, żeby było to najłatwiejsze zadanie. Trzeba mi do niego doświadczonych i odważnych ludzi. Tych, których nazwiska podałem w swojej propozycji składu załogi…