Выбрать главу

A potem zameldowało się lotnisko na powierzchni: — Halo, Nieft’1! Na północy zauważyliśmy dziwne światło. Czerwonożółty słup ognia, który przygasł po chwili. Na razie nic więcej stamtąd nie widać. Ustaliliśmy, że przypuszczalne miejsce zderzenia pokrywa się z rejonem LM 10… — huczący głos lotnika ucichł.

Dyżurny kilka razy głośno przełknął ślinę — przeczuwał już, że musiało się stać coś bardzo złego. Najpierw te sygnały, urwane raptownie, jakby uszkodzeniu uległa kablowa sieć ostrzegawcza, potem głuche odgłosy i trzaski, a teraz jeszcze opis ognistego słupa. Ani chybi w głębinie Sedova doszło do nieprzewidzianej erupcji. Prawdopodobnie musiał to być niesamowicie silny wybuch gazów — co za szczęście, że zdarzyło się to w dniu wolnym od pracy. Inaczej na pewno nie obeszłoby się bez ofiar w ludziach. Pytanie tylko, jak do tego doszło? Stanowisko było przecież wyłączone z sieci roboczej. Czyżby jakieś silne zwarcie, które trwać musiało ułamek nanosekundy bo inaczej poszłyby bezpieczniki całego sektora, doprowadziło do samozapłonu laserowego działa w wydrążonym szybie? Szybko nacisnął czerwony klawisz — zza ściany dobiegło go najpierw wycie syreny alarmowej, a potem cztery przyciszone wybuchy. To cztery łodzie alarmowe wystrzeliły się ze swoich stanowisk, by pomknąć w rejon katastrofy.

Dotarły tam niewiele później, niż znajdująca się o wiele bliżej UMB104. A kiedy już widoczność poprawiła się, załogi wszystkich łodzi zobaczyły jedynie rozdziawiony szeroko lej w morskim dnie, z którego jeszcze wystawały resztki konstrukcji podstawy wieży wiertniczej. Proces erupcji wytłumił się samoczynnie. Ludzie byli zadowoleni, że nie doszło do wytryśnięcia ropy, co musiałoby doprowadzić do niesłychanych skażeń olbrzymiego akwenu.

Po chwili w obszarze leja krzątali się nurkowie, mający za zadanie zebrać wszelkie resztki tego, co jeszcze godzinę temu było stanowiskiem wiertniczym LB 71, aby specjalnie powołana komisja mogła później ustalić przyczynę wypadku.

Helikoptery, które codziennie odbywały loty obserwacyjne nad Arktyką, celem badania prądów morskich w rejonie pola naftowego, skierowano kilka godzin później na miejsce wypadku, by pozbierały z powierzchni lodu pozostałe ruiny konstrukcji wyrzucone na powierzchnię. Załogi śmigłowców kończyły już swoją pracę, kiedy któryś z ludzi przypadkowo dostrzegł jakiś oddalony bardziej niż inne, niewyraźny kształt. Początkowo myślał, że to jakiś niedźwiedź polarny zabłąkał się na swoje nieszczęście w rejon wybuchu. Dopiero kiedy podszedł bliżej zrozumiał, że patrzy na potrzaskany kokon ratunkowy. Wezwał kolegów i ktoś rozpoznał martwego człowieka. Ale nadal nikt nie wiedział, dlaczego polski inżynier sam, w niedzielę poszedł na swoje stanowisko pracy. I… dlaczego jego wyjazd do pracy nie został przez komputer zarejestrowany…

* * *

Janko Kaprovič włożył ostatni rysunek do grubej teczki z napisem: „Edward Poliński — Metoda wierceń przyspieszonych przy pomocy udoskonalonych głowic laserowych” i z niezadowoleniem po raz nie wiadomo który spojrzał na zegarek. Dając mu rano tę teczkę Edward powiedział, że wybiera się na pole naftowe i, że kiedy wróci wieczorem chciałby przedyskutować z Jankiem jeszcze raz swoje rysunki i obliczenia. Chodziło mu przede wszystkim o pewien uparty drobiazg, psujący bez przerwy wszelkie próby. Lecz teraz była już prawie północ, a przyjaciel jeszcze nie wrócił. Kaprovič wyszedł ze swojego mieszkania, przeszedł wzdłuż drzwi poustawianych w regularny szereg i zadzwonił do mieszkania Polińskiego. W głębi panowała głucha cisza — może Poliński wrócił zmęczony i położył się spać, zapomniawszy o umówionym spotkaniu?

Kaprovič nacisnął klamkę i wszedł do przedpokoju. Zapalił światło, zajrzał do pokoju — Edwarda na pewno w domu od dawna nie było. Na dywanie leżały porozrzucane niedbale szkice konstrukcyjne i wykonane pośpiesznie tabele. Kaprovič podniósł jeden rysunek, przyjrzał mu się uważnie — tak, to był właśnie ten nie pasujący do niczego szczegół, ale tym razem opracowany trochę inaczej. Janko zgarnął rysunki z podłogi — skoro Edek dał mu całą teczkę, to nie będzie się przecież pieklił o te rysunki. Zresztą tak czy tak przyszedłby z nimi do Janka wcześniej czy później. Pracowali przecież od pewnego czasu razem w siedmioosobowym zespole, obsługującym stanowisko LB 71 i Poliński coraz częściej prosił Kaproviča o pomoc przy wykonywaniu rysunków technicznych poszczególnych części projektowanego przez siebie urządzenia.

Janko wrócił do siebie. Po godzinie sprawdził jeszcze raz — Polińskiego nadal nie było — i poszedł do kawiarni z nadzieją, że może tam go odnajdzie. Tamtego nie było jednak ani w kawiarni, ani w barze, ani w restauracji — czyżby do tej pory siedział przy pracy w głębinie Sedova?

Zasiadł właśnie przy kieliszku w barze, kiedy usłyszał pierwsze pogłoski o katastrofie. Początkowo nikt nie brał tego poważnie. Sądzono, że jest to po prostu jakiś próbny alarm, jeden z tych, które przeprowadzano na tyle często, żeby wszyscy zdążyli się z nimi oswoić. Pogłoski jednak przybierały wciąż na sile.

Janko nie miał zaufania do poczty pantoflowej, więc machnął po prostu na wszystko ręką i najspokojniej w świecie poszedł spać pewien, że wszystko się jutro wyjaśni.

Jeszcze nie usnął porządnie, a już ktoś zaczął do jego drzwi dzwonić tak natarczywie, jakby wszystko się dookoła paliło. Janko wyskoczył z łóżka, podbiegł do drzwi, otworzył — za progiem stali Corinne Alraude i Aleksy Turbojew, członkowie tego samego zespołu badawczego, do którego należeli Janko i Edward. Wyraz ich twarzy przestraszył go — Corinne miała wielkie, przerażone oczy, a Aleksy — brwi zmarszczone w jakimś wielkim zatroskaniu.

— Nasza LB eksplodowała… Gaz… — wyjąkała Corinne.

— Doszło do samoczynnego wypływu — uzupełnił Aleksy.

— A… Edward? — zapytał Janko, zaczynający przeczuwać, że stało się coś niedobrego, choć nie umiałby po wiedzieć, co.

— Chodź z nami. Może on wie trochę więcej, niż my… — pobiegli korytarzem. Janko pogonił za nimi, dopinając pośpiesznie piżamę.

Drzwi do pokoju Polińskiego nadal były otwarte. I nic nie wskazywało, że Edward mógł tu być w międzyczasie. Janko miał mimo wszystko nadzieję, że inżynier opuścił już dawno stanowisko i że nie stało mu się nic złego. Na wszelki wypadek podbiegł do telefonu i wykręcił numer Sekcji Alarmowej. Dowiedział się, że ekipy nadal badają okolice zajścia, oraz tego, że nurkowie nie znaleźli niczyjego ciała. Dowiedział się jednak także i tego, że Poliński nie był wyznaczony do Sekcji Alarmowej.

— Może poleciał na weekend do Moskwy lub Władywostoku… Albo do Warszawy… — zastanawiała się głośno Corinne.

— A tak, przypominam sobie. Rzeczywiście mówił coś takiego dwa czy trzy dni temu — skłamał Janko. Skłamał tylko dlatego, żeby jeszcze bodaj na chwilę odwlec konieczność wypowiedzenia na głos swoich strasznych domysłów. Cudem udało mu się zachować spokój, kiedy mówił:

— Najlepiej idźmy spokojnie spać. Jutro dowiemy się wszystkiego o tym wybuchu w naszej LB…

Wróciwszy do swojego mieszkania mocno zatrzasnął drzwi i bezsilnie oparł się o ścianę. Dla niego było w tej chwili najzupełniej jasne, że Poliński na żaden weekend nie poleciał. To, że nie znaleziono niczyjego ciała, o niczym przecież nie świadczyło. Może tylko o jednym — że władze naczelne firmy jeszcze nie kojarzyły wybuchu gazu z osobą inżyniera Polińskiego, który tym razem eksperymentował samodzielnie.

* * *

Lot na tej wysokości należał do zdecydowanie nudnych — poza grubymi szkłami niewielkich okien stratolotu widać było jedynie grubą poduszkę brudnobiałych chmur. Tylko niekiedy przez dziury w tej monotonnej powłoce przeglądało coś podobnego do krajobrazu, co jednak z tej wysokości także nie było zbyt ciekawe, bo przypominało mapę o dużej skali. Dlatego też Fred Stegenbach przede wszystkim rozglądał się wokoło — po ludzkich twarzach i komfortowym wnętrzu pojazdu powietrznego, skonstruowanego na specjalne zamówienie Syberyjskiego Związku Eksploatacji Pól Naftowych. Zamówiono całą serię podobnych stratolotów po to, by oddać je do dyspozycji pracowników Związku, pragnących na przykład spędzać swoje weekendy w Paryżu, Taszkiencie, Rzymie czy Władywostoku — właściwie w dowolnym punkcie kuli ziemskiej.