Fred opuścił oczy i ponownie zajął się uważnym czytaniem dostarczonego mu już w Berlinie sprawozdania, kiedy ostatecznie zapadło postanowienie o dokooptowaniu go do składu komisji, mającej za zadanie ustalenie przyczyn katastrofy na polu roponośnym Nieft’1. Wprawdzie Stegenbach wolałby pozostać na swoim miejscu, zamiast włóczyć się gdzieś aż pod północny biegun tylko dlatego, że uznano go za jednego z najlepszych niemieckich specjalistów od techniki laserowej, ale obowiązek jest obowiązkiem i wypełnić go trzeba. Fred miał tylko cichą nadzieję, że prace komisji nie potrwają długo i znowu będzie mógł wrócić do swojego laboratorium. Przeczuwał, że jako członek tej komisji będzie musiał robić wiele, zbyt wiele rzeczy w rodzaju nurkowania pod krami w lodowatej wodzie, co zdecydowanie kłóciło się z jego ustalonymi od dawna upodobaniami. Lodowata woda, ciemność, samotność — brrr!
Bo Fred Stegenbach wcale sobie jeszcze nie wyobrażał że tam — na samym morskim dnie — kipi w tej chwili pospieszna, ożywiona praca. Na razie czytał tylko sprawozdanie, zawierające jedynie ogólne informacje o podmorskim polu naftowym Nieft’1…
„… Już w 1966 roku przypuszczano, że pod dnem Morza Północnego spoczywają skarby, które przewyższają wszelkie przewidywania najśmielszych nawet geologów.” — czytał Fred.
Potem następował długi opis geologicznego ukształtowania tego obszaru kuli ziemskiej — Stegenbach przeczytał go szybko i pobieżnie. Znał przecież te fakty doskonale, jako że jego drugą specjalnością naukową była właśnie geologia podmorska. O wiele bardziej zainteresowały go dołączone do sprawozdania zdjęcia, obrazujące aktualną pracę na Nieft’1. Były tam potężne reaktory rozszczepialne, rurociągi i wiertnicze wieże, potem wygodne i jasne kopuły mieszkalne — teraz Stegenbach zaczynał rozumieć fakt, że ponad pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi ze wszystkich krajów świata podążyło na wezwanie do tej — z pozoru nieciekawej i przykrej — pracy pod arktycznym lodem, że była to dla nich najprawdziwsza i najpiękniejsza życiowa przygoda.
Fred spojrzał na zegarek — do planowego końca lotu brakowało zaledwie kilku minut — i w tym właśnie momencie stratolot zakołysał się w powietrzu, opuścił ku ziemi swój ostry, rozcinający chmury dziób.
Wylądowali o czasie w ostatnich blaskach małego, dalekiego słońca, ustępującego miejsca długiej, podbiegunowej nocy.
Fred zwlekał trochę z wyjściem — już od dłuższego czasu przyglądał się z zainteresowaniem młodej, ładnej kobiecie, która przez cały okres podróży wyglądała przez okno niemalże bez przerwy. Z jej profilu Fred domyślił się, że nie patrzy ona na śnieżną gładź tak, jak inni pasażerowie, którzy widocznie przybywali tu po raz pierwszy i dziwili się rozległym widokom, lecz jak ktoś, kto nareszcie wraca do swojego ukochanego, doskonale znanego domu i wita go radośnie. Jej uśmiech — nie przeznaczony dla nikogo — zdziwił Stegenbacha. Czyżby rzeczywiście można było pokochać tę lodową pustynię?
A potem Stegenbach zobaczył miasto… Wyraźnie, jak linie rysunku technicznego rozciągały się pod nim kontury osady w środku polarnego lodu. Trzy balonowe, przechodzące jedna w drugą kopuły zgrupowane wokół wspólnego centrum. W ich wnętrzach odznaczały się małe, zielone kropki i płaszczyzny — prawdopodobnie były to drzewa i rozległe połacie trawników — między którymi wznosiły się lekkie, przestrzenne bryły kompleksów mieszkalnych. Wszystkie trzy kopuły otoczone były olbrzymim, szerokim pasem biegnącym jak koło zakreślone potężnym cyrklem. W którymś punkcie tego pasa znajdował się również i stratolot, w którym na fotelu przy oknie siedział Stegenbach. Głos stewardesy oznajmił: „Wylądowaliśmy na pasie lotniskowym Sipogrodu — centrum mieszkaniowego i dyspozycyjnego Syberyjskiego Związku Eksploatacji Pól Naftowych i zarazem jednego z największych międzynarodowych kombinatów przemysłowych państw RWPG. Położony na osiemdziesiątym drugim stopniu szerokości geograficznej Sipogrod jest zarazem najbardziej na północ wysuniętym, a więc położonym najbliżej bieguna wielkim miastem świata. W chwili obecnej na zewnątrz, na wolnym powietrzu panuje temperatura minus trzydzieści siedem stopni Celsjusza — dzisiejszy dzień był bardzo ciepły…”
Stegenbach wziął z półki swoją podróżną torbę i poszedł w kierunku tunelu przysuniętego do wyjścia ze stratolotu, prowadzącego wprost do śniegowego autobusu czekającego na pasie na ostatnich podróżnych. Fred znalazł sobie jakieś wolne miejsce przy oknie, przez które mógł widzieć wyraźnie kopułę nad miastem, ale wkrótce podniósł się mielony gąsienicami śnieżny pył i białymi jak mleko obłokami przysłonił całą panoramę — tylko chwilami przez tę zasłonę można było zobaczyć rosnącą z sekundy na sekundę wypukłą, przezroczystą osłonę osady.
Przygnębiony Fred powoli szedł wzdłuż drogi — był zmęczony po kolejnym, trzecim już posiedzeniu komisji badawczej. Teraz pragnął przede wszystkim odprężyć się trochę, wybrał się więc na daleki spacer ulicami tego imponującego, podbiegunowego miasta zaplanowanego przez doskonałych architektów tak, że właściwie z każdego jego punktu rozciągał się rozległy widok na całą okolicę. Nie było tu właściwie dróg typowo miejskich, krytych czarnym asfaltem czy też równie przykrym dla oka szarym betonem. Były po prostu szerokie, wysypane miałkim piaskiem aleje między trawnikami, kwietnikami i kępami drzew, ciągnące się pod zakreślonymi śmiało estakadami, opartymi na wysmukłych kolumnach rozrzuconych co pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt metrów — cała miejska komunikacja albo odbywała się w podziemiach, albo po tych właśnie estakadach, nic więc nie mąciło krajobrazu tego bajkowego parku. Jeżeli nie patrzyło się w górę, to nawet betonowe kolumny można było omyłkowo wziąć po prostu za pnie ogromnych, wybujałych w niebo sekwoi. A jednak Fred nie mógł w tej chwili podziwiać krajobrazu — zbyt był pochłonięty rozwojem prac swojej komisji.
Dotychczasowe badania wykazały, iż urządzenia techniczne stanowiska wiercenia laserowego LB 71 w głębinie Sedova były do chwili katastrofy w najzupełniejszym porządku. A w każdym razie były najzupełniej sprawne do chwili przekroczenia progu komory wiertniczej przez inżyniera Edwarda Polińskiego…
Aczkolwiek złoża leżały w tym miejscu znacznie płycej pod powierzchnią dna morskiego, niż początkowo sądzili geolodzy, nie sposób było obwiniać Syberyjski Związek o niedopatrzenie czy niedbalstwo, które spowodowało w końcowym efekcie śmierć inżyniera. Natomiast zachowanie zmarłego tuż przed katastrofą — niewyjaśnione przyczyny, dla których bez żadnego porozumienia z dyrekcją kombinatu samowolnie uruchomił stanowisko wiertnicze, jego tajemnicze próby przeprowadzane poza harmonogramem oficjalnych badań, jak również i to, że udał się na miejsce pracy, wbrew obowiązującym przepisom nie zgłaszając tego faktu automatycznemu rachmistrzowi połączonemu bezpośrednio z komputerem koordynacyjnym — sprawiły, że najcięższe podejrzenia skierowały się właśnie na jego osobę. Podejrzewano go o jak najgorsze zamiary względem kombinatu i gdyby żył, czekałoby go długie i męczące tłumaczenie ze swojego postępowania. Syberyjski Związek Eksploatacji Pól Naftowych uważany był powszechnie za wzorowy przykład międzynarodowej współpracy ekonomicznej, zaś bogactwa złóż były tak wielkie, że każdy europejski kraj mógł uczestniczyć w ich wykorzystywaniu, jakaż więc grupa zawistników mogła pragnąć przerwania tej zyskownej dla wszystkich inwestorów współpracy? I dlaczego właśnie Poliński — człowiek obdarzony przez firmę zaufaniem posuniętym aż do ofiarowania mu jednego z najwyższych kierowniczych stanowisk — pozwolił się wciągnąć do tego typu szkodliwej działalności? Było to podejrzenie rzeczywiście okropne. Dywersja na terenie kombinatu mogła w każdej chwili doprowadzić do wzajemnej nieufności, oskarżeń i rozbicia harmonijnej dotychczas współpracy.