Выбрать главу

Kiedy wreszcie do pomnika doszedł, najpierw oglądał go ze wszystkich stron długo i powoli, jak najzwyklejszy przechodzień. Nie tylko dlatego, że tak bardzo chciał odnaleźć na nim to „zniszczenie” dokonane przez Polińskiego i chciał zrobić to jak najprędzej bojąc się jednocześnie, że kiedy tam podejdzie, nic nie znajdzie, ale i dlatego, że pomnik mu się po prostu spodobał. Próbował nawet przypomnieć sobie, co swojego czasu czytał przy jakiejś okazji o badaczach, którym ten pomnik wystawiono. Być może pomogły mu w tym śmiałe, czyste linie poprowadzone ręką doskonałego rzeźbiarza tak, że nasuwały na myśl i heroizm i tragedię jednocześnie, bo tylko tam, gdzie dzieją się rzeczywiste dramaty, ludzie, z pozoru nawet niewytrzymali i słabi, okazują się prawdziwymi bohaterami. To, co kiedyś przeczytał jako jeszcze jedną wiadomość, zwyczajną ciekawostkę sprzed lat, teraz ożyło nagle. Zobaczył kilku ludzi, którzy pod jego powiekami jak w jakimś małym pokoiku siedzieli, dyskutując nad czymś zawzięcie. To tam właśnie rodziły się pierwsze plany ich wielkiej wyprawy po nieznane ludziom naukowe fakty. Zobaczył ich po sekundzie ponownie — brudnych, zarośniętych, z zaognionymi, przekrwionymi białkami oczu — jak na wielkiej, dryfującej krze lodowej pochylają się z zatroskanymi twarzami nad szczeliną, zwiastującą szybkie rozłamanie się niosącej ich bryły. Inne, otulone w futra, niewyraźne w zadymce postacie wywlekały mozolnie skrzynie i cenne przyrządy z namiotu zagrożonego tym, że pęknięcie może w każdej chwili skierować się wprost pod jego podłogę. A nie opodal, nie bacząc na rosnące niebezpieczeństwo, dwaj inni badacze wypuszczali właśnie radiologiczny balon na uwięzi, bo właśnie nadeszła pora codziennych pomiarów. Jeszcze inni klęczeli w tej chwili przy wyrąbanej w krze przerębli, obserwując wskazania echosondy, notującej na długim wykresie kształt morskiego dna. I ta właśnie scena zamarła w bezruchu, zakrzepła, kiedy Stegenbach otworzył oczy, patrząc na wyciosane z jednego głazu dwie ludzkie sylwetki, zrywające się z przyklęku i w połowie ruchu zamarznięte…

Postawiono im ten pomnik właśnie tu dlatego, że to ludzie tacy sami jak oni przyczynili się do odkrycia pola roponośnego za kręgiem polarnym. Nie opodal stał jeszcze jeden pomnik: postać człowieka na górze lodowej, rzucającego w polarne niebo wielkie, sztuczne słońce. Innym razem Fred i tamtej rzeźbie poświęciłby trochę uwagi, ale w chwili obecnej interesował go cokół pod badaczami dryfu — kilkanaście płaskich, granitowych brył ułożonych na kształt olbrzymiej kry, wystającej nieco ponad powierzchnię trawnika. Stegenbach rozpoczął swoje poszukiwania kucając co chwila, by dokładniej obejrzeć powierzchnię bryły. Po pół godzinie tego schylania się i prostowania bez przerwy spostrzegł, że zbadał już prawie jedną trzecią obwodu kamiennej kry. Przysiadł na chwilę na brzegu cokołu i w tym momencie dostrzegł idącego w stronę pomnika Walerego Obrigowa — dyrektora socjalnego Związku. Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie, potem Obrigow przysiadł obok Stegenbacha. Gawędzili przez dłuższą chwilę o niczym, tak jak to zazwyczaj w podobnych wypadkach bywa, lecz Obrigow nie na darmo został przecież dyrektorem do spraw pracowniczych, więc też bardzo szybko zauważył, że siedzący obok niego człowiek nad czymś bardzo usilnie się zastanawia i niecierpliwi. Powiedział więc nagle, wykorzystując dłuższą chwilę przerwy w rozmowie:

— A wie pan, nadal jakoś nie mogę uwierzyć w to, że Poliński miałby być czyimkolwiek agentem. To mi po prostu do niego nie pasuje. Ten jego dziennik… Czy znalazł w nim pan coś ciekawego? Bo ja chyba tak.

— Jeszcze nie wiem, czy to, co wyczytałem, okaże się ciekawe, czy nie… — mruknął zamyślony Fred.

— Odnoszę wrażenie, że przyszedł pan tutaj w określonym celu. Ja też… A może spróbowalibyśmy razem?

— Oczywiście. Tak będzie o wiele szybciej… Stegenbach wskazał Obrigowowi miejsce, od którego zaczął, i po chwili obaj mężczyźni podjęli dalsze poszukiwania. Nie minęło nawet piętnaście minut, kiedy Fred na ziarnistej powierzchni przełomu bryły dostrzegł coś, co wyglądało jak na wpół zatarte znaki. Poczuł, że serce podskoczyło mu do gardła gwałtownie. Przyjrzał się szeregowi niewyraźnych liter i liczb, przesunął po nich opuszkami palców — wyglądało, że ktoś stosunkowo niedawno wydrapał ten napis na granicie końcem scyzoryka czy gwoździa. Przywołał ku, sobie Obrigowa, potem wyciągnął notes i starannie, znak po znaku, przerysował napis do swojego notatnika. Stojący obok Obrigow spytał:

— Czy to właśnie jest wynik rozmyślań Polińskiego?

— Nie wiem, ale sądzę, że tak, bo kto inny mógłby…?

— A czy to w jakiś sposób oczyści go od podejrzeń? Wie pan, mnie na tym osobiście zależy. Ceniłem go bardzo…

— Tego nie wiem, dyrektorze. Sam fakt, że nie jest to na przykład pogróżka pod czyimś adresem, lecz właśnie matematycznofizyczna formuła ustala na razie jedno — że Poliński istotnie zajmował się jakimiś eksperymentami. Ale czemu te jego badania miałyby służyć, po prostu nie wiem, bo zapisane są tu jedynie symbole literowe, które mogą mieć niesłychanie wiele znaczeń i liczby, co do których nie wiadomo, jakimi jednostkami należałoby je mierzyć.

— Czy widzi pan jakieś wyjście?

— A czy pan nadal sądzi, że eksperymenty Polińskiego miały prowadzić do usprawnienia pracy przy wierceniach?

— Tak — zdecydowanie powiedział Obrigow.

— Więc chyba jest możliwość… — Stegenbach przerwał na chwilę, potem po zastanowieniu się podjął:

— Oczywiście możliwość ta w gruncie rzeczy daje dosyć nikłe szanse rozwiązania sprawy jednoznacznie, więc nie mogę panu nic konkretnego obiecać…

— Ważne, że w ogóle są jakiekolwiek szanse! Jeżeli mógłbym panu dopomóc…

— Pańska pomoc bardzo mi się przyda. Po prostu powinienem chyba przez parę dni popracować w zespole, w którym uprzednio był Poliński. Skoro poznam lepiej jego pracę, może łatwiej mi będzie rozszyfrować ten zapis.

— Ależ oczywiście! Rzecz jest do zrobienia nawet jutro rano! Niech pan przyjdzie do mojego gabinetu, a resztę sam załatwię — obiecał wyraźnie ucieszony Obrigow.

* * *

Człowiek z niezadowoleniem zmarszczył brwi — jego ubranie, jak wszystkie zresztą ubrania polarne pracowników Związku, było czarne, bo zwiększało to zdecydowanie szansę odnalezienia kogoś zaginionego, jeżeli już doszłoby do takiego wypadku. Czarny ubiór wyraźnie odcinał się od jasnego tła lodowych połaci, tymczasem człowiek najwyraźniej pragnął za wszelką cenę pozostać nie zauważonym przez nikogo. Dlatego też ominął szerokim łukiem ludzi, krzątających się w świetle reflektorów u podnóża kopuły Sipogrodu. Przemykał się więc ostrożnie od jednego lodowego złomu do drugiego, tak długo, aż ostatecznie przekroczył nie tylko zasięg reflektorów, ale i granice łuny, padającej od jasno oświetlonych ulic i budynków miasta. Potem wyprostował się i pomaszerował wprost w gęstniejącą ciemność.