Przez długie dwie godziny przedzierał się przez śnieżną zadymkę, która rozpoczęła się niedługo po przekroczeniu przez niego granicy kombinatu. Męczył się coraz bardziej, narty coraz częściej zahaczały o chropowatą, wyboistą powierzchnię lodowca, aż wreszcie przyklęknął na moment, zwolnił sprężyny wiązań, przerzucił deski i kijki przez ramię. Wydawało mu się, że powinien już osiągnąć swój cel — lodową barierę, popularnie nazywaną „Trębaczami”. Usiłował to sprawdzić i dopiero wtedy zorientował się, że wyruszając zapomniał o zabraniu kompasu. Rozejrzał się, opanowując rosnące zdenerwowanie — dookoła była jedynie długa, arktyczna noc, lodowaty wicher i kłęby maleńkich grudek zamarzniętego śniegu, smagające jego twarz z zaciekłością moskitów. A przecież, zgodnie z prognozą była to noc wyjątkowo ciepła i spokojna…
Mężczyzna ruszył dalej, usiłując trzymać się wytyczonego uprzednio kierunku. Szedł już o wiele wolniej, niż na początku — coraz większą trudność sprawiało mu stawianie oporu porywistemu wiatrowi, coraz częściej poprawiał wrzynające mu się w ramiona pasy niewielkiego, płaskiego plecaka. I kiedy wydawało mu się, że już dawno minął właściwe miejsce, usłyszał z daleka słabe dźwięki. Trzymając się tego odgłosu jak ratunkowej liny szedł, zmuszając się do maksymalnego wysiłku. Mniej więcej po kwadransie dźwięki stały się o wiele mocniejsze. Były podobne do przeciągłego szczekania, do potępieńczego wycia, kiedy wiatr się wzmagał, i do chóru trąb, grających każda na swoją nutę, kiedy podmuchy słabły na dłuższą chwilę. Od tych dźwięków właśnie wzięła się nazwa lodowej, podziurawionej jak sito bariery, stojącej uparcie od dobrych kilku dziesiątków lat, mimo że dookoła waliły się i rozpryskiwały góry lodowe o wiele od „Trębaczy” potężniejsze i z pozoru trwalsze. To zresztą była jedna z przyczyn, dla których człowiek obrał sobie właśnie to, a nie inne miejsce. Po następnych pięciu minutach znalazł się nareszcie u podnóża wysokiej na dwadzieścia metrów ściany pełnej dziur wypłukanych przez wody roztopów, oraz pęknięć i szczelin wybitych tu przez gwałtowne huragany i sztormy. Mężczyzna bywał tu parokrotnie za dnia razem z wycieczkami, bardzo chętnie udającymi się w stronę tej osobliwości. Tyle tylko, że wtedy była ładna pogoda, świeciło — blade bo blade — słońce. I… wtedy nie był sam. A teraz noc i przeklęty, porywisty wicher wygwizdujący w dziurach opętańcze melodie, wywrzaskujący przeciągłe, niezrozumiałe przekleństwa pod adresem mizernego człowieczka, który odważył się pokazać tutaj w taką noc.
Mężczyzna poczuł, jak po skórze wzdłuż kręgosłupa przebiegają mu lodowate ciarki. Ruszył się wreszcie, przecisnął przez jakąś większą dziurę na drugą stronę ściany tam, gdzie wiatr dochodził już o wiele słabszy, z ulgą zrzucił plecak. Rozpakował go szybko i ogrzawszy twarz i dłonie w pobliżu płomienia z niewielkiej gazowej butli turystycznej przełknął szybko parę kęsów zabranego ze sobą jedzenia. Popił gorącą kawą z termosu, która w tej temperaturze, jeśli nie wypiło się jej duszkiem, stygła niemal momentalnie. A potem z samego dna plecaka wyciągnął mały, wodoszczelny pojemnik podobny do krótkiej, grubej rury zasklepionej na obydwu końcach. Położył go obok siebie w zagłębieniu tak, żeby jakiś niespodziewany podmuch wiatru nie porwał mu go spod stóp, a potem zaczął ryć długim nożem skamieniałą ścianę.
Kiedy udało mu się nareszcie wygrzebać odpowiednio głęboką i szeroką jamę, wepchnął do niej pojemnik, zakrywszy go znalezionym w pobliżu kawałkiem lodu pasującym rozmiarami na tyle, by dało się go mocno wepchnąć do dziury. Potem wyprostował się zadowolony i po raz pierwszy od tygodnia uśmiechnął. Po raz pierwszy dokładnie od tej chwili, w której usłyszał o śmierci inżyniera Polińskiego…
Już na drugi dzień po katastrofie w głębinie Sedova po całym Sipogrodzie zaczęły krążyć niesamowite pogłoski, że nie był to zwyczajny wypadek przy pracy. Ktoś miał go podobno spowodować, by zawładnąć opracowanym przez inżyniera wynalazkiem. Tym bardziej, że wszystkie plany i obliczenia Polińskiego zaginęły bezpowrotnie. Te same plany, które spoczywały w tej chwili ukryte w hermetycznym pojemniku pod strażą „Trębaczy”…
Mężczyzna obtopił zwiększonym do maksimum płomieniem maszynki gazowej krawędzie jamy i zatykającej ją bryły lodu, potem szybko spakował plecak i ruszył w powrotną drogę do miasta. Zadymka słabła z każdą chwilą, tumany rozpylonego śniegu stawały się coraz rzadsze, a ponadto z dali padał słaby odblask łuny nad Sipogrodem, więc mężczyzna szedł tym razem o wiele pewniej i szybciej tak, że już po upływie półtorej godziny wszedł na wygładzoną powierzchnię pasa startowego dookoła kopuły…
Białą, damską torebkę zawieszoną na oparciu krzesła po drugiej stronie stołu dostrzegł dopiero wtedy, kiedy już usiadł. Zastanawiał się, czy właścicielka zapomniała zabrać ją odchodząc, czy też zostawiła na moment i zaraz wróci, kiedy do stolika podeszła młoda kobieta. Fred rozpoznał ją momentalnie — była to ta sama dziewczyna, która z okna stratolotu z taką radością spoglądała na kopułę Sipogrodu. Poderwał się z krzesła mrucząc jakieś niezręczne usprawiedliwienia, ale dziewczyna uśmiechnęła się do niego jak do starego znajomego i poprosiła, żeby sobie nie przeszkadzał.
— Cieszę się, kiedy spotykam niedawnego towarzysza podróży — powiedziała — który okazuje się jednym z nas, Polarskim…
— Jak, jak, proszę? Polarskim?
— Tak się nazywamy…
— Nie bardzo rozumiem. Kto to jest Polarski?
— Każdy. Pan, ja, pozostali koledzy…
— A czy „Polarscy” chodzą po mieście w specjalnych uniformach? — pytanie Freda zbiło dziewczynę na moment z tropu, ale szybko odpowiedziała:
— Noo, raczej nie…
— Więc nie rozumiem — zaśmiał się Stegenbach. — Nie mam na sobie codziennego ubrania Polarskich, nie noszę również plakietki z odpowiednim napisem, a pani mimo to tak łatwo mnie rozpoznała…
Dziewczyna potraktowała jego żart nieoczekiwanie poważnie:
— Człowiek uczy się tego bardzo szybko. Wkrótce i pan od pierwszego rzutu oka będzie odróżniać Polarskich i zwyczajnych turystów — jest jakaś, dla niewprawnego oka mało uchwytna, różnica w zachowaniu, w głosach, w spojrzeniach… A pan nie zachowuje się jak przeciętny turysta.
— Pani wyraźnie nie lubi turystów…
— Bo ja wiem? Może nie to. Zraża mnie do nich tylko ich natręctwo i to, że wszystko, co tutaj widzą uważają za oczywiste, a jeśli im się coś powie ciekawego, i tak wiadomo, że za pięć minut o tym całkowicie zapomną. Szkoda trudu — tacy nigdy nie pojmą, dlaczego jesteśmy dumni ze swojego miasta. Dla nich to tylko atrakcja z folderów — miasto położone najbliżej bieguna.
— A dla pani?
— Dla mnie? Dla mnie to przede wszystkim olbrzymia ilość pracy i trudu.
— Jest pani bardzo młoda… Z powodzeniem mogła się pani tu urodzić. Czy tak?
— Nie. Urodziłam się daleko stąd. Na południu. Ale mój dom jest właśnie tu…
Stegenbach przypomniał sobie w tej chwili, że zapomniał nie tylko o kolacji. Poderwał się z krzesła, podając dziewczynie rękę;