— Przepraszam bardzo. Zapomniałem… Moje nazwisko Fred Stegenbach.
— Irina Obrigowa.
— To zabawne.
— Co?
— Sądząc po typie urody uważałem panią za Skandynawkę. Zaraz, zaraz… Obrigowa… Czy pani ma coś wspólnego z dyrektorem…
— To mój brat. Ale wie pan co? Tego też się pan wkrótce nauczy, że żaden Polarski nie podkreśla swojej narodowości. Przecież to w gruncie rzeczy wcale nie jest takie istotne, czy ktoś jest Szwedem czy Polakiem, a inny Włochem czy Francuzem. Pan jest Niemcem, ja Rosjanką — ale przecież najważniejsze jest to, że możemy się ze sobą dogadać jak starzy, dobrzy znajomi. Prawda? — Obrigowa uśmiechnęła się przyjaźnie, Fred odpowiedział jej podobnym uśmiechem. Dziewczyna nagle zmieniła temat, pytając wprost:
— Czy pan wierzy w to, że Poliński był jakimś wrogim agentem? Albo w to, że ktoś go zamordował? Bo ja…
— Cóż — odpowiedział Fred — bywają różni ludzie. Mogło może być i tak, ale odnoszę wrażenie, że trafiłem na ślad, który powinien doprowadzić do rehabilitacji Polińskiego. Pani brat sądzi zresztą podobnie. Być może mylimy się obaj…
— Wie pan, zastanawiałam się nad różnymi możliwościami. Usiłowałam sama siebie przekonać, że to mogło być samobójstwo czy coś w tym rodzaju…
— Hmm… Z tego, co słyszałem i wyczytałem w dzienniku, to Poliński nie był typem człowieka ze skłonnościami do samozatraty.
— Więc nie zna pan jeszcze działania tutejszego mrozu na ludzki organizm.
— Mrozu? O ile wiem, technicy zatrudnieni przy wierceniach nie wychodzą zbyt często na lód, bo nie mają tam wiele do roboty. A tutaj jest przecież tak, jak w każdym innym mieście.
— Tak. Udało nam się przezwyciężyć mróz tutaj, w obrębie kopuły. Ale to nie zmienia faktu, że on istnieje nadal.
— Tam? — Stegenbach wykonał ręką nieokreślony ruch.
— Nie. Właśnie tu. Nawet w tej sali…
— Nie bardzo rozumiem…
— I to pojmie pan po jakimś czasie. Mróz i arktyczna noc są bardziej uparte, niż mogłoby się nam wydawać. Potrafią tak niepostrzeżenie zakraść się do ludzkiej podświadomości…
— Chyba zaczynam rozumieć. Czy chce pani powiedzieć, że Poliński na coś podobnego zachorował? Może jego zachowanie tuż przed katastrofą istotnie świadczyło…
— Nie, to nie to. Poliński chciał być sam. A człowiek chory na lodowatą samotność ucieka przede wszystkim między innych ludzi, choć wie, że wcale mu to specjalnie nie pomoże.
— Ludzie reagują przecież na te same bodźce bardzo różnie…
— Ale nie Poliński. Może mi pan wierzyć. Żyję tu na tyle długo, żeby wyczuwać coś takiego momentalnie.
Dziewczyna mówiła z zapałem i wiarą, że Poliński mimo poszlak i kierowanych ku niemu podejrzeń był po prostu uczciwym człowiekiem, który ryzykował swoje życie dla dobra innych ludzi, a nie dla jakichś prywatnych interesów czy wrogich idei. Stegenbach słuchał tego z przyjemnością, bo i jemu zaczęło się wydawać, że inżynier nie mógł być złym człowiekiem, ale w pewnym momencie zrodziła się w nim nowa wątpliwość — oprócz tego wszystkiego, co Irina mówiła, była jeszcze sprawa dobrego imienia firmy na świecie… Powiedział to wprost:
— Prawdopodobnie dyrekcja Związku wolałaby, żeby w żadnym wypadku nie obciążyć firmy winą za wypadek. Chyba byłoby lepiej, żeby uznano to wszystko za czyjąś złą wolę czy po prostu niezależne od nikogo zrządzenie losu, czy tak?
— Nie — rzuciła Irina twardo i zdecydowanie. — Najważniejsza jest prawda, jakakolwiek by ona była.
Stegenbach zauważył, że dziewczyna jest trochę oburzona jego podejrzeniem i zabiera się do odejścia, więc szybko usiłował zmienić temat:
— My tak sobie gadamy, a ja nawet nie wiem, co pani robi i gdzie pracuje? — zapytał.
Dziewczyna wstała, zabierając torebkę z oparcia krzesła.
— We flocie podmorskiej — rzuciła. Pożegnała się ze Stegenbachem krótko i odeszła ku drzwiom restauracji…
W budynku Dyrekcji Syberyjskiego Związku odbywała się ostatnia konferencja komisji powołanej do zbadania wypadku w głębinie Sedova. Zaproszono na nią przedstawicieli załogi, zespół techników wiertniczych z LB 71 i dyrekcję przedsiębiorstwa, jako pierwszy mówił geolog ze Szwajcarii — obwinił on kombinat o tyle, że zgodnie z dokładnymi badaniami dyrekcja powinna przewidzieć, iż w głębinie o wiele prędzej wiercenia doprowadzą do pokładów ropy, niż w innych punktach pola Nieft’1. Gdy w piątek po południu ekipa opuściła miejsce pracy, szyb sięgał niemal do górnej granicy pokładu gazu. Tyle tylko, że nikt tego nie podejrzewał, bo obliczenia sugerowały inną głębokość złoża. Ponadto ogólnie określił typ użytej w głębinie Sedova komory wiertniczej jako zbyt lekki w stosunku do panujących tam warunków — dlatego sprężonym gazom udało się zerwać za słabe kotwy. Natomiast tajemnicze postępowanie Polińskiego powinno zostać wyjaśnione przez psychologów, co oczywiście nie zmienia faktu, że poniósł on śmierć z własnej winy. Być może w normalnych warunkach pracy całego zespołu nie doszłoby wcale do tragicznego wypadku, natomiast jeden, zmęczony pracą od rana człowiek nie był w stanie prawidłowo oceniać wskazań przyrządów i reagować należycie szybko. Mniej więcej wszyscy eksperci wypowiadali się w tym samym duchu. Firma jako taka została od odpowiedzialności zwolniona, lecz zobowiązano ją do ściślejszej kontroli przebiegu prac i podwojenia patroli w dni wolne od pracy. Jedynie Stegenbach, który w ogólnych zarysach podporządkował się ustalonej przez komisję wersji uważał, że należałoby mimo wszystko dokładniej zbadać motywy Polińskiego i zastrzegł, iż ma zamiar to uczynić, dlatego też prosiłby o zwolnienie go od składania podpisu pod ustalonym protokołem końcowym. Potem jako usprawiedliwienie swojego postępowania przedstawił zebranym notatkę z dziennika Polińskiego i odnalezioną przez siebie formułę, którą Poliński wydrapał na cokole pomnika. Szwajcarski geolog poprosił ogłoś ponownie:
— Czy pan uważa, panie kolego, że Poliński był geniuszem? Przecież wszystkie opisy jego osoby prezentują go jako człowieka w gruncie rzeczy przeciętnego. Jako normalnego pracownika zwyczajnego kombinatu przemysłowego…
— Wcale nie twierdzę, że Poliński był nienormalny — lekki śmiech skwitował natychmiastową ripostę Stegenbacha.
— Ja też nie — obruszył się Szwajcar. — Wręcz przeciwnie, uważam, że Poliński był pracownikiem o jednej jedynej zalecie. Mianowicie umiał wykonywać swoją pracę tak, żeby nikomu nie rzucać się w oczy. Dowiodła tego chociażby jego samowolna wyprawa, której nikt nie zauważył.
Te ostatnie zdania wyraźnie nie spodobały się uczestniczącym w posiedzeniu polarnikom. Dał się najpierw słyszeć głuchy szmer na sali, a potem poderwał się ze swojego miejsca naczelny dyrektor Związku.
— Wykonywać swoją pracę niezawodnie, a tak z pracą Polińskiego zawsze było, to jedno z najważniejszych uzdolnień człowieka. Nie można całego jego życiowego dorobku przekreślać w ten sposób. Kolega Stegenbach ma najzupełniejszą rację uważając, że Polińskiego należy zrehabilitować, jeżeli tylko jest to w jakiś sposób możliwe. Ze swej strony dyrekcja naszego przedsiębiorstwa pójdzie mu pod wszystkimi względami na rękę.
Następnego dnia rano Fred Stegenbach w roboczym kombinezonie jechał do pracy w komorze wiertniczej na podmorskim polu naftowym. To znaczy wychodził już ze swego pokoju, gdy po drugiej stronie drzwi usłyszał czyjeś niepewne, ciche stąpnięcia. Zastanowił się chwilę, potem gwałtownie otworzył wejście. Na korytarzu stało dwóch mężczyzn i kobieta.