— Pan Stegenbach, prawda? — słowa mężczyzny za brzmiały bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie. — Chcieli byśmy z panem porozmawiać…
— Proszę. Ale… — Fred cofnął się trochę, mężczyźni posunęli się za nim w głąb pokoju.
— My też się śpieszymy, ale to jest konieczne… Widzi pan — mężczyzna potarł ręką podbródek — cieszymy się bardzo, że postanowił pan mimo wszystko udowodnić uczciwość Edwarda. I spodobało nam się, że jednak nie podpisał pan wczoraj tego krzywdzącego protokołu.
— Ale…
— Jesteśmy współpracownikami inżyniera Polińskiego. Widział pan nas wczoraj na posiedzeniu.
— Tam było tyle osób… — Stegenbach zmarszczył brwi.
— Więc zacznijmy może od początku — uśmiechnął się mężczyzna. — Nazywam się Aleksy Turbojew… — podał rękę Fredowi i wskazał nią potem:
— Corinne Alraude…
— Po prostu Corinne — uśmiechnęła się do Freda dziewczyna.
Drugi mężczyzna przedstawił się sam:
— Janko Kaprovič — jego spojrzenie uważnie spoczęło na twarzy Stegenbacha.
W międzyczasie Aleksy przestał się śmiać i jego twarz ponownie przybrała ten sam srogi wyraz, co przed chwilą na korytarzu — być może wrażenie to sprawiały dwie głębokie bruzdy, biegnące od nasady jego nosa do kącików ust. Dalej mówił już poważnie:
— Przez najbliższy czas, zgodnie ze swoją prośbą, będzie pan pracował w mojej ekipie jako technik laserowy. Mamy w tej chwili nowe stanowisko — LB 72. Zresztą dość blisko poprzedniego — objaśnił zwięźle.
— Myślałem, że będzie panu przyjemniej, kiedy przyjdziemy tu i razem potem pojedziemy na stanowisko — powiedziała Corinne. — Nie wiem, może wolałby pan jednak…
— Ależ nie, nie. Strasznie się cieszę:— powiedział z przekonaniem Fred. — To co, idziemy?
Corinne poszła przodem, mówiąc przez ramię:
— Wie pan? Aleksy i Janko chcieli na pana czekać dopiero przy promie podwodnym, ale ja się uparłam. Czy dobrze?
— Doskonale, Corinne.
— To się cieszę… Ale chodźmy szybciej, bo robi się późno.
Cała czwórka przyśpieszyła kroku. Już po chwili doszli „do windy, zjechali na właściwy poziom i pośpieszyli w stronę podmorskiego portu.
Przy automatycznym kontrolerze było cokolwiek więcej ludzi, niż na korytarzu, ale kolejka sprawnie posuwała się do przodu — po chwili Corinne, Janko, Aleksy i Fred przytknęli swoje znaczki osobiste do czytników automatu i weszli na pokład promu. Gdyby teraz w ciągu ośmiu godzin nie zgłosili automatowi swego powrotu do miasta, to po dodatkowym kwadransie zwłoki zacząłby się pierwszy cichy alarm, a po pół godzinie oficjalnie ogłoszono by początek poszukiwań i przygotowanie do akcji ratowniczej.
Czekając na odpłynięcie statku Fred uważnie rozglądał się przez iluminator.
Port podwodny stanowiły szerokie, tunelowe kładki ładownicze, wystające poza właściwy obręb miasta na pięćdziesięciometrowej głębokości pod lodem. Wszystkie szykujące się do odjazdu promy spoczywały przy końcach kładek, zessane z nimi hermetycznie na czas postoju tak, że pasażerowie nie musieli ani na moment stykać się z wodą o ustalonej na tej głębokości, niezmiennej temperaturze czterech stopni Celsjusza.
Nagle ktoś lekko dotknął jego ramienia. Fred obrócił się i zobaczył przed sobą Irinę Obrigową, ale jak bardzo od wczoraj zmienioną przez dopasowany zgrabnie, marynarski mundur.
— Powiedziała mi pani, że pracuje we flocie, ale nie zdradziła pani ani słowem, że tutaj kapitanami statków są kobiety — żartobliwie powitał ją Fred.
— Mnie osobiście wcale nie wydaje się to aż takie dziwne — uśmiechnęła się Irina w odpowiedzi. — Chciałby pan obejrzeć mój statek?
— Oczywiście — Stegenbach poszedł obok Obrigowej na mostek kapitański, potem wspólnie obejrzeli pomieszczenia dla pasażerów — nawet w samolotach renomowanych firm lotniczych na świecie Fred nie widział takiego komfortu, jak tu — i zawrócili ku miejscu spotkania.
— Ten prom — powiedziała Irina na odchodne — kursuje na najdłuższej trasie. Pan i pańscy koledzy macie około półtorej godziny jazdy do swojej LB 72…
Przewód odprowadzający do ogólnego obiegu gazy wiertnicze ze wszystkich stanowisk pulsował w takt rozbłysków laserowego działka zainstalowanego w nowo wytapianym szybie. Tylko mała część rozżarzonego obłoku specjalnym przewodem docierała do komory wiertniczej, gdzie automaty poddawały ją ciągłej spektrograficznej kontroli. Potem resztka gorących par obiegała rury grzejne wieży i ostatecznie uciekała ze szczytu stanowiska do morza, gdzie stygła, ulatując ku niewidocznemu niebu oddzielonemu od ludzi nie tylko dwustumetrową warstwą wody, ale i ponad metrową skorupą skamieniałego lodu. Płaskie pęcherze uwolnionej pary nie dopływały nawet do połowy drogi — zaledwie w parę sekund po opuszczeniu wentyli zaczynały kurczyć się i znikać, roztapiać w morskim bezmiarze.
Na razie Turbojew sam obsługiwał działo, pragnąc dać Stegenbachowi czas na zapoznanie się ze specyfiką tej pracy oraz naukę obsługiwania urządzeń. Fred patrzył w skupieniu, jak Aleksy, z napiętą twarzą i zmarszczonymi brwiami, obracał delikatnie palcami pokrętła dopływu mocy do działa i mechanizmów nastawczych, obserwując przy tym czujnie i uważnie obraz na ekranie kontrolnym.
— Dopiero pół metra? — zapytał zdziwiony Fred.
— Na razie pracujemy na dziesięciu procentach ogólnej mocy — wyjaśnił Aleksy — dopiero kiedy przebijemy się przez grożące zawaleniem pokłady piachu i zmurszałych skał, zaczniemy wwiercać się w głąb trochę szybciej.
Gdzieś z tyłu nieprzerwanie krzątał się Janko przy pozostałych agregatach wieży, zaś nie opodal siedziała Corinne, obserwująca w napięciu wskazania spektrografu.
Fred pochylił się nad nią i spytał półgłosem:
— O ile wiem, to do pokładu ropy dostaniemy się dopiero za kilka miesięcy, więc czemu patrzysz tak uważnie?
— W tej chwili interesuje mnie przede wszystkim woda — odpowiedziała dziewczyna, widząc zaś zdziwione spojrzenie Stegenbacha dorzuciła:
— Jeżeli na ekranie spektrografu zobaczę charakterystyczne prążki wody, będę wiedziała, że nasz szyb w którymś miejscu przecieka, a to mogłoby doprowadzić do zawalenia się którejś ze ścian i odchylenia promienia laserowego od pionu. To jest taka dodatkowa kontrola, ale wiele od niej może zależeć. Gdyby Aleksy — a przecież i tak może się zdarzyć — nie dostrzegł niebezpieczeństwa na swoim ekranie, wtedy zawsze jeszcze jest w wieży ktoś, kto zorientuje się w porę. Myślę, że właśnie z podobnego powodu Edward… — urwała raptownie, jakby nie chcąc sobie tego przypominać. W każdym razie Stegenbach poczuł, że chyba miał rację, pragnąc zapoznać się z rodzajem pracy Polińskiego. Zaczynał powoli rozumieć, w jaki sposób mogło dojść do tego tragicznego wypadku…
Minęło kilkanaście dni. Fred Stegenbach codziennie wyruszał do pracy i wracał wieczorem ze świadomością, że coraz lepiej poznaje zakres obowiązków inżyniera Polińskiego. Tyle tylko, że nadal był równie daleki, jak na początku, od poznania motywów jego postępowania.
Wyszedł właśnie na swój cowieczorny spacer po alejach miasta — parku popatrzeć na usypiające pomału osiedle. Stanął obok filaru estakady, podziwiał widok i ani przez chwilę nie podejrzewał, jak bacznie jest przez kogoś obserwowany. Przez kogoś, dla kogo mógł stanowić bezustanne zagrożenie…
Patrzący na Freda człowiek ukrywał się w cieniu drzew — jego ciemne ubranie i smagła, opalona twarz były w półmroku niemal niewidoczne. Zastanawiał się długo, czy warto ryzykować w tej chwili. Zbyt długo…