Na końcu alei zamajaczyła dziewczęca sylwetka w jasnej sukience, szmer jej kroków przybliżał się szybko. Mężczyzna cofnął się w cień jeszcze głębszy, bo dziewczyna była już o parę metrów od niego. Człowiek rozpoznał w niej widywaną codziennie Irinę Obrigową. Zaklął sam do siebie cicho — w tej sytuacji dalsze wyczekiwanie nie miało już sensu, wycofał się więc między drzewami jeszcze dalej do miejsca, w którym uznał, że stojący pod filarem nie powinni go zobaczyć. Wszedł na alejkę i spokojnie, krokiem najzwyklejszego, trochę zapóźnionego spacerowicza powędrował w kierunku swojego domu. Dochodził już do drzwi swojego pokoju, kiedy nagle zawahał się i najwidoczniej zmienił zdanie, bo ponownie zawrócił w stronę wyjścia. Tym razem jednak nie opuścił budynku — minąwszy zaledwie kilkoro drzwi stanął przy jednych i zadzwonił.
Drzwi uchyliły się, wyjrzała zza nich twarz Aleksego.
— A, to ty, Janko! Wchodź…
Kaprovič przeszedł za Aleksym do pokoju i skinął głową Corinne, siedzącej z podwiniętymi nogami w głębokim fotelu i trzymającej w obu dłoniach filiżankę gorącej, aromatycznej herbaty.
— Siadaj. Chcesz się napić? Zaraz woda się zagotuje… No? Czemu nic nie gadasz? Co ci jest? — zaniepokoił się Aleksy.
— Widzisz, to nie takie proste — mruknął Janko. — Pozwól mi zebrać myśli…
Przez chwilę w pokoju panowało jakieś dziwne, napięte do ostatnich granic milczenie, potem Janko zaczął:
— Poszedłem dzisiaj za Fredem…
— To znaczy? Co w tym dziwnego? Przecież codziennie rano… — zdziwiła się Corinne.
— Ale ja przed chwilą…
— Nadal nie rozumiem. Po co?
— Bo… Ale spóźniłem się… — jąkał Janko.
— Gadajże wreszcie po ludzku — pochylił się ku niemu Aleksy. — Poszedłeś za nim i co? Gdzie się spóźniłeś?
— Noo… Poszedł na randkę…
— Nie przyszedłeś tu chyba specjalnie po to, żeby nas o tym niezwykłym fakcie powiadomić?
— Nie, ja chciałem z nim pogadać, ale się rozmyśliłem…
— W porządku, ale co to ma do rzeczy? — Corinne po patrzyła na niego wzrokiem, który mówił wyraźnie, że nadal nic nie rozumie. — O czym chciałeś z nim porozmawiać?
— Bo, widzicie… — znowu na moment Janko się zaciął — bo ja wiem, gdzie są te dokumenty, których on szuka…
Corinne i Aleksy aż podskoczyli, zawołali jednocześnie:
— Dlaczego mówisz to dopiero teraz!?
— Bo… ja nie wiem, czy wy to zrozumiecie… ja się bałem…
— Czego?
— Tyle było gadania w mieście… A przecież on sam mi dał.
— Ale co? Kto?
— No, on. Poliński…
Janko zaczął opowiadać, jak poszedł do pokoju Polińskiego w dzień katastrofy, jak czekał na niego do późnej nocy. Opowiedział również o ukryciu przez siebie dokumentów, bał się bowiem najbardziej, że zostanie posądzony o spowodowanie śmierci inżyniera.
Aleksy słuchał i tylko kręcił głową, a potem powiedział:
— Nie ma co, narozrabiałeś niezgorzej. Ale na całe szczęście nie jest przecież jeszcze za późno…
— Wręcz przeciwnie — wtrąciła się Corinne. — Jutro przecież upływa dwutygodniowy termin udzielony Stegenbachowi przez pozostałych członków komisji. I będzie to ostatnia szansa zrehabilitowania Polińskiego.
— Bez przesady — mruknął Aleksy. — Z tego, co nam tu Janko opowiedział wiadomo, że w tej chwili będzie to zadanie bardzo proste. No, już — zwrócił się do Kaproviča — wskakuj w polarne ubranie, bierz narty i idziemy!
— Wariaci! — Corinne stanęła w progu zdecydowana żadnego z nich nie wypuścić. — Zdaje się, że nie słyszeliście prognozy pogody.
— Słyszałem — spokojnie powiedział Aleksy.
— Głupiec! Masz zamiar dać radę cyklonowi!? Przecież w taką pogodę nawet „Mamuty” uciekają do kopuły. Ostatnią zmianę przed czasem ściągnięto ze stanowisk pracy, flota w stanie pełnej gotowości. A wy co? Na spacer?
— Owszem… — flegmatycznie stwierdził Aleksy. — Bez względu na to, co jeszcze powiesz.
Janko i Aleksy pośpiesznie szli przez park, obserwując początek przygotowań do ewakuacji — mieszkańców uprzedzono już wcześniej, że może dojść do takiej konieczności — potem zaczęli biec.
— Zdążymy przed burzą? — wysapał Janko.
— Musimy. — Zabrzmiało to tak pewnie, że Janko uwierzył i uspokoił się. Nie mógł przecież wiedzieć, że Aleksy wcale nie jest aż tak bardzo pewny swego.
Dobiegli do tej samej bocznej śluzy w kopule, z której tydzień temu korzystał Janko. Po chwili byli już na zewnątrz. Zdążyli przemaszerować szerokość pasa startowego, a już — bez żadnego wcześniejszego znaku — zerwał się porywisty wicher, smagający ich twarze tumanami lodowego pyłu. Przez zawieję nie przedzierały się już żadne odblaski z miasta, kiedy nagle przed twarzami mężczyzn błysnęło oślepiająco jasne światło. Odruchowo zasłonili oczy rękami, przypadli za lodowe bryły, ale było już za późno — zbliżał się ku nim ślizgacz lodowy, na którego dachu obracała się powoli antena infralokatora. Dalsze ukrywanie się nie miało sensu, więc Aleksy podszedł do maszyny, potem zwinnie prześliznął się przez otwór włazu.
Dowódcą patrolu okazała się kobieta. Aleksy nawet nie dopuścił jej do głosu, prosząc o natychmiastowe połączenie z dyrekcją Związku. Najlepiej z naczelnym albo z Obrigowem. Kobieta zmierzyła go lodowatym spojrzeniem mówiąc:
— Nawet sam Głównodowodzący Admirał Arktycznej Floty nie miałby w tej chwili wiele do gadania. W czasie stanu wyjątkowego tylko ja decyduję o tym, co tylko żywego napotkam poza pasem startowym. A jestem obowiązana i pana i pańskiego towarzysza w waszym własnym interesie odstawić z powrotem do miasta.
Po chwili, kiedy Aleksy nalegał nadal, zdecydowała się jednak spełnić jego prośbę — niestety ani naczelny, ani Obrigow nie byli w tej chwili radiofonicznie uchwytni. Nie było rady — Aleksy musiał choć pobieżnie opowiedzieć, co zmusiło go do wyjścia poza kopułę mimo nadchodzącego cyklonu. Kobietę zainteresowało to wyraźnie, wreszcie zdecydowała się:
— Dobrze. Niech pan zawoła swego towarzysza, a ja poproszę o zezwolenie na jazdę poza swój odcinek i czasowe zastępstwo.
Wkrótce też zgodę otrzymała i ruszyli jak na wyścigu. Aleksy mówił jeszcze, że zrobiliby to zapewne jutro rano, gdyby nie zapowiadany cyklon, który mógłby zawalić chwiejną ścianę Trębaczy i pod zwałami lodu na zawsze pogrzebać wynalazek inżyniera Polińskiego, ale kobieta wyjaśniła mu po prostu, że ona również była na sali podczas pamiętnego posiedzenia komisji. Że jej tak samo, jak każdemu Polarskiemu z Sipogrodu zależy na rehabilitacji inżyniera. Nie rozmawiali więcej do końca trwającej dwadzieścia czy trzydzieści minut podróży…
Po czterech dniach wszystko było gotowe — agregat stanowiska LB 72 przerobiony według pomysłu Polińskiego przez Stegenbacha pomyślnie przeszedł wstępne próby i oto nareszcie przyszedł czas próby praktycznej. Fred z bijącym sercem pociągnął do siebie dźwignię zasilania działa laserowego — pierwsza wiązka promieni trysnęła w głąb wierconego szybu. Czerwone strzałki wskaźników na skałach odchylały się powoli do położenia roboczego, koła zamachowe zaworów wirowały coraz prędzej, popychając mimośrody przy wentylach.
Fred na moment oderwał oczy od przyrządów, zerknął na Corinne, pochyloną czujnie przy swoim stanowisku. Pochyloną tym razem na wszelki wypadek, bo udoskonalone przez Polińskiego promienniki oddawały część ciepła na boki, powodując tym samym spieczenie ścianek szybu w jednolitą, twardą masę tak, że niebezpieczeństwo obwałów zostało ograniczone do minimum. Spojrzał w drugą stronę — przy swoim pulpicie Aleksy porównywał napływające nowe dane o stanie i przebiegu wiercenia.