Złożona kartka wpadła w przewód poczty pneumatycznej i po naciśnięciu guzika z napisem „pilne” znikła. Potem szef chwycił mikrofon i połączył się z lotniskiem na Maderze, by zawiadomić ich o sytuacji Kelb2, ale sztab lotniska znał już cały problem i wydał odpowiednie rozkazy.
Długa, kołysząca się sztaba metalowa działała na potwory jak magnes. Werner podnosił ją i opuszczał jak wędkę, by po kilku próbach rzeczywiście złowić kolejnego polipa. Naraz na korytarzu załomotały pospieszne kroki — Werner nie wierzył własnym uszom, bo zwątpił już, że otrzyma jakąkolwiek pomoc. Tymczasem ktoś walił pięścią w drzwi kajuty krzycząc:
— Otwieraj! Wzmocnienie wachty!
Wagenburg przez dłuższą chwilę nie mógł trafić kluczem w otwór zamka. Po głosie rozpoznał jednak, kto stoi pod jego kabiną. Peter Skaagen rzeczywiście dotrzymał słowa i przysłał do niego Kurta — radiotelegrafistę ze stacji B.
— Jak się tu do mnie przedostaliście? — krzyczał przez drzwi, które otworzyły się nagle. Kurt posunął się ku nim, za nim podążył towarzyszący mu marynarz, ale nie zdążyli jeszcze przestąpić progu, kiedy Werner zrobił taki ruch, jakby chciał ponownie zatrzasnąć wejście — w półmroku za plecami obu ludzi dostrzegł wijące się, czarne ramiona. Zreflektował się jednak, szarpnął wyciągniętą ku sobie dłoń Kurta tak, że radiotelegrafista wpadł do kajuty jak bomba. Marynarz nie śpieszył się jednak wcale, więc Werner ze strachem wychylił trochę głowę za próg, żeby go ostrzec i dopiero wtedy dostrzegł trzy białe pierścienie i jakieś cyfry na czarnym kadłubie głowonoga — była to po prostu jedna z gumowych ośmiornic. Uspokojony Wagenburg roześmiał się:
— A ja myślałem przez chwilę, że to prawdziwe bydlę…
Jeszcze dwaj marynarze weszli do kabiny.
— Jak się przedostaliście przez to cholerne kłębowisko? — ponowił swoje pytanie Werner.
— Przyholowała nas tutaj Marlies van Treddenkamp.
— A gdzie ona? Została na pokładzie? — zdziwił się radiotelegrafista.
— Nie. Chyba już teraz wraca…
— Co!? Sama przez tę hordę potworów?
Werner rzucił się do drzwi, wybiegł na korytarz, potknął się o mackę gumowej ośmiornicy, potem wytknął głowę na pokład, rzucając naokoło szybkie spojrzenia, czy nie kryje się w pobliżu jakaś niemiła niespodzianka. Najbliższa ośmiornica znajdowała się od niego o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów, więc w razie czego zawsze zdążyłby uciec. Wyszedł na pokład i o parę metrów dalej zobaczył Marlies van Treddenkamp, trzymającą się liny, by nie zostać przez falę przyboju strąconą do morza. Miała na sobie lekki, wodoszczelny strój płetwonurka. W ręce trzymała bicz elektronowy, a w pochwie u pasa zakrzywiony kris malajski. Główną jej ochronę stanowiła jednak przede wszystkim osobliwa straż przyboczna: dwie gumowe i dwie żywe tresowane ośmiornice. A nie opodal kotłowała się w zaciętej walce grupa wściekłych głowonogów. Żaden ze stworów nie zwracał na Marlies uwagi, ale starczyłoby przecież, żeby któryś wyciągnął długie ramię…
Beztroska, z jaką dziewczyna obserwowała zmagania ośmiornic, wydała się Wernerowi nie do pojęcia. Uważał również, że Peter Skaagen jest najzupełniej nieodpowiedzialny, pozwalając Marlies na tego typu wycieczki, kiedy reszta załogi siedzi sobie bezpiecznie w kajutach. Marlies obróciła się, zobaczyła Wernera i krzyknęła coś, czego ten dokładnie nie zrozumiał, ale brzmiało to jak: „Uciekaj, głupcze!” Wzruszył ramionami, obrócił trochę głowę i w tym momencie poczuł, że coś chwyta go za kołnierz i zaczyna wlec po pokładzie. Udało mu się obrócić głowę trochę bardziej i zobaczył nad sobą twarz marynarza, wciągającego go z powrotem pod pokład w samą porę, bo oto jakaś mocniejsza fala przebiegła szumiąc przez burty i cofnęła się, zostawiając kilkanaście nowych ośmiornic. Po chwili Werner patrzył już przez okno kajuty na Marlies, która stała po kostki w wodzie na kładce łączącej pontony wykonując rękami jakieś dziwne ruchy. Na ten znak ruszyły się wytresowane potwory, rozciągnęły swoje ramiona na wszystkie strony i zaczęły wykonywać nimi nieuchwytne, płynne drgania i znaki — po chwili tej niesamowitej „rozmowy” pierścień potworów otaczający Marlies rozpadł się i zwierzęta spokojnie rozlazły się po pokładzie. Tylko trzy wyjątkowo wielkie i uparte polipy zostały w pobliżu Marlies, niepokojąco groźnie zmieniając kolory. Wtedy dziewczyna schyliła się szybko nad łbami gumowych potworów, które ożyły nagle, skoczyły ku upartym polipom — potężne macki zetknęły się na parę sekund. Było to wystarczająco długie zetknięcie, by ramiona żywych ośmiornic, rażone prądem wysokiej częstotliwości dopasowanej do oscylacyjnej wibracji neuronów głowonoga, opadły nagle jak podcięte.
— Ta to ma nerwy, co? — spytał zachwycony Kurt, kiedy Werner ocierał pot z czoła wyczerpany samym przyglądaniem się tej scenie. — I że się tych cholernych bestii nie boi…
— Założę się — wtrącił jeden z marynarzy — że natychmiast wskoczyłaby z krzykiem na stół, gdyby zobaczyła w pokoju najzwyklejszą mysz…
A Werner Wagenburg dopiero teraz uwierzył, że ta dwudziestosześcioletnia kobieta o figurze osiemnastoletniej dziewczyny nie za swój wygląd otrzymała stopień naukowy, lecz za naprawdę rzetelną znajomość przedmiotu swojej pracy doktorskiej. Na początku podróży zachowywała się rzeczywiście zwyczajnie, ale potem… Cała załoga gapiła się na nią, kiedy na przykład wychodziła na spacer po pokładzie z dwiema żywymi ośmiornicami, albo kiedy wraz z nimi skakała do morza. Mówiono, że oba te potwory pochodziły z laboratorium morskiego prowadzonego przez ojca Marlies, który poddał je specjalnym operacyjnym zabiegom tak, że się przez czas dłuższy obyć mogły bez wody. Jakie to mogły być zabiegi nikt właściwie nie wiedział — oczywiście oprócz Marlies i jej ojca Janna Huizen van Treddenkampa — człowieka, który przepowiedział wielką wędrówkę ośmiornic w Atlantyku. Była to zresztą osobistość i sławna — doskonały hipnotyzer i biochemik — i tajemnicza zarazem. Przed dziesięciu laty założył laboratorium morskie w Delaware Bay, kilka lat później w dramatycznych okolicznościach uszkodził sobie kark, co spowodowało, że wrócił do Europy do swojej ojczyzny, a potem umarł nagle i niespodziewanie w zagadkowy sposób, pozostawiając po sobie jedynie zadziwiająco mało notatek, z których sporą część później opublikowano. Początkowo wyśmiewano się ze starego dziwaka, ale kiedy przed rokiem stwierdzono pierwsze wędrówki polipów, wtedy przypomniano sobie o Treddenkampie. I — o jego córce Marlies. Powołano ją — przez Międzynarodowe Konsylium Rozbrojeniowe — do wyjaśnienia tego fenomenu.
Tymczasem ona sama okazała się fenomenem dla marynarzy z Kelb2, choć może nie w tym sensie, w jakim by tego pragnęli.
Po pierwsze okazało się, że zna ona — z dawnych lat najwidoczniej — ich pierwszego oficera Petera Skaagena. Nagabywany Skaagen nie chciał jednak nic na ten temat zdradzić.
Drugą sprawą był skandal trochę innego rodzaju, niż spacery z ośmiornicami po pokładzie. Otóż od pewnego czasu marynarze zaczęli samorzutnie zgłaszać się na najgorszą, psią wachtę tuż przed świtem. Wkrótce było tylu chętnych, że na służbie mogłoby stawać naraz i po pięciu marynarzy. Wkrótce też wyjawiono prawdziwą przyczynę tej zadziwiającej służbistości marynarzy. To po prostu Marlies van Treddenkamp miała zwyczaj tuż przed świtem wychodzić na pokład. Tam zrzucała z siebie swój kostium płetwonurka i w stroju składającym się jedynie z zawieszonego na szyi malajskiego krisa dla ochrony przed rekinami skakała wprost z pokładu do morza, by przez pół godziny popływać. Któregoś ranka kilku marynarzy zebrało się przy porzuconym przez nią kostiumie. Dziewczyna zgodnie ze swoim zwyczajem kilkakrotnie opłynęła statek dookoła, potem jak co dzień weszła na pokład, przeszła między ogłupiałymi marynarzami, ubrała się spokojnie i poszła do swojej kajuty. Następnego ranka ci sami ludzie postanowili powtórzyć zaczepkę, ale zaledwie podeszli do leżącego na pokładzie ubrania, poruszyło się ono i wylazła spod niego maleńka ośmiornica. Wyglądała na tyle nieszkodliwie, że marynarze zbliżyli się jeszcze bardziej, żeby ją złapać i wyrzucić do morza, ale cienkie macki potworka okazały się zdecydowanie nieprzyjemne w dotyku — porażeni silnym prądem marynarze uciekali przed goniącym ich maleństwem po całym pokładzie, wreszcie z krzykiem schronili się do swoich kajut. Od tej chwili znowu zaczęło brakować chętnych do pełnienia psiej wachty… Kolejna sprawa wynikła któregoś ranka, kiedy obie tresowane ośmiornice wśliznęły się w porze śniadaniowej do stołówki i zaczęły ściągać ze stołów obrusy wraz z zastawą. Kiedy przerażeni marynarze zaczęli wypędzać je kijami, wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa zabawa. Potwory kilkoma naraz ramionami chwytały kubki i dzbanki z kawą ciskając je w marynarzy. A kiedy powiadomiona Marlies pojawiła się w jadalni, jej podopieczni właśnie dobierali się do bułek i pomidorów przygotowanych dla załogi. Tylko ser i marmoladę pozostawiły po spróbowaniu, bo widać tego typu pożywienie im nie odpowiadało. Wspominając wszystkie te — bardziej zabawne, niż groźne — zdarzenia Werner uśmiechał się do siebie. Aż wreszcie Kurt dał mu porządnego kuksańca pod żebro: