Выбрать главу

Marlies popatrzyła na zgromadzone na pokładzie głowonogi, które przyniosły ludziom tyle zła wbrew zamierzeniom jej ojca. Przez chwilę żałowała serdecznie, że tam, na pokładzie wśród spłoszonych polipów, które miała w tej chwili unieszkodliwić, nie ma kapitana Morrisa…

A potem powiedziała do Borysa:

— Zaczynamy…

BARIERA KSIĘŻYCOWEGO PYŁU

Ziemia ma miliardy mieszkańców. Znaczy to, że jest na niej mniej więcej tyle samo odbiorników stereowizyjnych, które dzięki systemowi sprzężonych przekaźników satelitarnych na orbitach Ziemi mogą patrzącemu ukazać wszystko, co aktualnie dzieje się w granicach opanowanego przez ludzi kosmosu. Na kilkunastu zakresach nadaje się jednocześnie wszystko — od wiadomości codziennych, aż po programy rozrywkowe. Każdy ogląda to, co interesuje go najbardziej… Lecz przyszedł taki dzień w historii, że wszyscy co do jednego mieszkańcy Ziemi i jej okolic dokładnie o tej samej godzinie włączyli swoje odbiorniki. Co więcej — nastawili je dokładnie na ten sam program.

A potem z zapartym tchem patrzyli, jak nad rozległą kotliną krateru w księżycowym porcie kwarantanny SELENA ukazał się kulisty, świecący przedmiot Działo się to podczas księżycowego dnia, lecz nie z powodu jaskrawych promieni słońca, zalewających okoliczne skały, za statkiem nie było widać ani śladu odrzutowych płomieni. Mimo to ów dziwny dla ludzkiego oka pojazd obniżył się wyraźnie i zdecydowanie powiększył. Było go widać już tak dobrze, że można w nim było rozpoznać dzieło istot, które swoją psychiką i techniką są od poziomu ludzkiej wiedzy bardzo odległe. Kształt statku był zdecydowanie obcy.

Ale na jego pokładzie byli ludzie — dwunastu członków ekspedycji TransSol, którzy ponad trzydzieści lat temu polecieli do sąsiedniego systemu słonecznego Epsilon Eridani na trzech wypróbowywanych podczas tego lotu, wadliwie działających rakietach fotonowych. Misja była uwieńczona czymś więcej, niż tylko powodzeniem — kosmonauci spotkali u celu swej podróży rozumne istoty, od których otrzymali na drogę powrotną ogromny gwiazdolot. Właśnie tę olśniewająco białą kulę…

Lekarz Klaus Heise stał obok profesora Halldorna i obaj w napięciu obserwowali potężne, teleskopowe łapy gwiazdolotu coraz bardziej zbliżające się do powierzchni księżycowego gruntu. Na ekranie wyglądało to tak, jakby statek miał zetknąć się z podłożem lada moment, ale w rzeczywistości dzieliła go od Księżyca jeszcze spora odległość. Statek zwalniał wyraźnie — coraz bliżej i łagodniej podsuwało się ku niemu dno krateru — aż wreszcie pierwsze pola nieznanej ludziom energii dotknęły podłoża. Pod białą kulą zakotłowały się szalone wiry pyłu i kamieni, potem poderwany żwir trysnął szerokimi kaskadami na boki. Klausowi wydawało się, że wyją i skowyczą sprężone gazy, strzelające z ukrytych pod kadłubem, niewidocznych dysz, ale wiedział, że to tylko złudzenie. Ten dziwny rodzaj napędu wcale nie wymagał zastosowania konwencjonalnego paliwa podczas lądowania. Ten statek nie posiadał reaktora, akceleratorów ani dysz.

Dookoła lądującego gwiazdolotu budził się ożywiony ruch — zaczynały grać basem pierwsze silniki opancerzonych, opatrzonych wielkim czerwonym krzyżem transporterów, ruszających w stronę lądowiska.

W podziemiach portu SELENA — w mieście położonym na zboczu krateru Area — profesor Halldorn nerwowo miął w ręku otrzymany przed czterema dniami radiotelegram. Tuż przed wejściem na orbitę ponownie zgłosiła się do bazy transsolarna ekspedycja. Ostatni członek załogi — kosmonautka Pal Torsen — przekazała następujący meldunek:

— „Mnie również ogarnęła gorączka. Przypinam się mocno do fotela i włączam swój system krwionośny do obiegu automeda”.

Tylko tyle. Ani słowa, ani próby wyjaśnienia, co to właściwie może być za choroba. Czyżby była to zaraza pochodząca skądś z gwiazd, taka, że nie było dla niej nazwy w żadnym ludzkim języku? Albo coś jeszcze gorszego…?

Po tym ostatnim meldunku AZYMUT (bo tak ludzie z transsolarnej ekspedycji ochrzcili swój nowy, kulokształtny statek) zmierzał wprost ku Księżycowi nie reagując na żadne radiowe nawoływania i ostrzeżenia. A była to przecież najtrudniejsza, najbardziej skomplikowana część drogi, która normalne ludzkie statki zmuszała do wykonywania zawiłych i szybkich manewrów, by — czasem wręcz w ostatniej chwili — uniknąć kolizji z jakimś zabłąkanym wrakiem czy satelitą, który wbrew obliczeniom zboczył o paręset kilometrów ze swojego kursu. Najpojemniejsze komputery na Ziemi i Księżycu współdziałały wtedy synchronicznie, ustalając dla statku optymalną trajektorię lotu, dyktując załodze każdy skręt i konieczne przyspieszenie. Tak więc zagadką graniczącą z cudem było dla techników i inżynierów z portu kwarantanny — nie wspominając już o ziemskich uczonych — jak poruszający się po linii prostej statek prowadzony przez swój pokładowy komputer, bez porozumienia i pomocy ze strony czuwających bez przerwy namiarowców z Centrum Koordynacji, zdołał przebyć tę trasę bez najmniejszego skrętu i wylądować dokładnie pośrodku krateru Area.

Przed czterema miesiącami gwiazdolot wyłonił się z głębi kosmosu i gnał w stronę Ziemi, wysyłając jedynie sygnały pozycyjne, aż wreszcie przyszła pierwsza krótka wiadomość od Pal Torsen; wiadomość mówiąca o gorączce, nazwanej przez członków ekspedycji „gorączką SIXTA”. Nieliczni, jeszcze przytomni uczestnicy wyprawy opisywali symptomy i przebieg swoich dolegliwości. Lecz „zdalne” diagnozy, stawiane przez najlepszych lekarzy Ziemi, wciąż nie mogły ukazać jakiegoś jednolitego obrazu choroby, który choć w części pasowałby do któregokolwiek ze znanych na naszym globie schorzeń. W efekcie nie można było poczynić żadnych konkretnych przygotowań, a jedynie ogłosić ogólny alarm biologicznego zagrożenia. Z rozpoczęciem akcji ratunkowej trzeba było czekać aż do przybycia eridańskiego gwiazdolotu — o ile oczywiście po lądowaniu na ratunek jeszcze nie byłoby zbyt późno.

Pokładowy komputer AZYMUTU — Sem 3 Set — początkowo próbował — według przekazanych przez Pal informacji — leczyć chorych albo przynajmniej zminimalizować zagrożenie ich życia. W końcu jednak musiał oddać ludzi pod nadzór automedów, a te zamknęły kosmonautów w komorach hibernacyjnych, aby poprzez zredukowanie tempa funkcji życiowych ich organizmów spowodować opóźnienie rozwoju choroby. Wydłużyło to niemal trzykrotnie czas do ostatecznego kryzysu, ale w tej chwili nie było już wiadomo, czy na pokładzie gwiazdolotu są jeszcze jacyś żywi ludzie. Dlatego doktor Klaus Heise z takim napięciem obserwował lądujący statek i dlatego odetchnął tak mocno, kiedy AZYMUT stanął nareszcie na księżycowym gruncie.

Powoli skurczyły się teleskopy łap, które przed chwilą zamortyzowały uderzenie. W parę chwil potem na skraju tumanów poderwanego w czarne niebo pyłu zatrzymały się opancerzone transportery. Wyskoczyli z nich ludzie, którzy pobiegli w obszar wiszących nad gruntem skalnych okruchów, znikli z ekranu przed lekarzem. Klaus przestraszył się, kiedy nagle z głośnika buchnął dziwny, świszczący głos:

— „Lądowanie zakończone. Grawitron zablokowany regwintem, główna śluza gotowa do natychmiastowego użytku. Na pokładzie jedynie anabiotycznie uśpieni Ziemianie, zdeponowani w automedzie. Osiągalni przy pomocy dźwigu numer dwa.”

Heise wsłuchał się uważnie w to, co mówi głos. Wszystko było niby najzupełniej jasne, a przecież mimo to piekielnie zagadkowe. Pytał teraz sam siebie, jak długo technicy z Inżynieryjnej Służby Kontroli dostawać się będą do środka statku.

Trwało to nie dłużej, niż dziesięć minut — zapewne tylko dzięki pomocy ze strony świszczącego komputera.