Выбрать главу

Wszyscy zgromadzeni wokół profesora Halldorna lekarze pochylili teraz głowy, obserwując w ogromnym napięciu, jak po rampie ze śluzy eridańskiego kosmolotu zjechał pierwszy, rozpędzony do maksymalnej szybkości transporter sanitarny, zmierzający ku tunelowi wjazdowemu do portu SELENA.

Był to moment rozpoczęcia przez wszystkich gorączkowej pracy — usilnych prób wynalezienia leku przeciw nieznanej gorączce, którą astronauci przywieźli z szóstej planety układu Epsilon Eridani…

Klaus cofnął się o parę kroków od łóżka Pal Torsen, uważnie obserwując jej wychudłą, plamistą od gorączki twarz. Od czasu do czasu drgała jej powieka lub minimalnie poruszały się kąciki ust. I więcej nic, jakby wszystkie mięśnie mimiczne zostały sparaliżowane. Lecz był to paraliż pozorny, bo od czasu do czasu chorych ogarniał raptowny, podobny do amoku szał. To również było charakterystyczne dla gorączki SIXTA. Początkowo takie napady zdarzały się co kilka dni, ale z biegiem czwartego tygodnia stały się o wiele częstsze — nie mijało kilka godzin bez ponowienia się ataku. A Klaus czuł, że im krótszy cykl, tym bliższy koniec…

Organizm Pal Torsen znosił chorobę najwytrwalej — ataki następowały jeszcze co dwa dni — ale większość członków ekspedycji przeżywała to co godzinę. Wczoraj zmarł pierwszy astronauta z AZYMUTU…

Lekarz zmarszczył brwi — cały personel lekarski w porcie kwarantanny ryzykował swoim życiem, byle tylko udało się uratować wycieńczonych ludzi, ale jak do tej pory żaden lek i żadne serum nie miało na tę piekielną gorączkę najmniejszego wpływu.

Klaus wyszedł z izolatki. Ściągnął maskę, rękawice ochronne i kitel, cisnął to wszystko do pojemnika spalarki, potem przez szkło kontrolne długo, długo patrzył, jak zwija się, skręca i czernieje lizana płomieniami tkanina. Potem wyszedł z komory i skierował się ku sali treningowej. Po drodze po raz setny, czy może nawet tysięczny usiłował przeanalizować i zrozumieć słowa, które Pal wykrzykiwała w malignie. Chodziło jej o jakiegoś skorpiona, którego ktoś jej najwidoczniej zabierał czy nawet zabrał, a teraz Pal prosiła, żeby go jej z powrotem oddano.

Szło tu na pewno o niewielkie, do złudzenia podobne do ziemskiego skorpiona stworzenie, przywiezione wraz z innymi okazami fauny i flory z Szóstej Eridana. Było w tym coś niepojętego — pełna wyrazu podczas ataku twarz Pal najintensywniejszy niepokój zdradzała właśnie wtedy, kiedy dziewczyna zdawała się najmocniej odczuwać brak zabranego jej skorpiona. Zachowanie tym dziwniejsze, że zazwyczaj każdy człowiek boi się skorpionów. Tylko nie Pal i jej towarzysze…

Klaus zamyślił się tak bardzo, że nawet nie zauważył podchodzącej ku niemu Reili — dziewczyny urodzonej już tu, na Księżycu. Dopiero gdy dotknęła jego ramienia, powoli obrócił głowę.

— O czym tak uparcie dumasz? — zapytała.

— Przecież wiesz. Tamci umrą wszyscy na naszych oczach, jeżeli w ciągu paru dni nie znajdziemy odpowiedniego antidotum…

— Oczywiście — skinęła głową dziewczyna. — Ale nie wyleczysz ich swoją ponurą miną. A wcale to nie podnosi nastroju wśród załogi portu… No, co byś powiedział na spacer po powierzchni?

Klaus zgodził się bez oporu. Było mu obojętne, czy będzie teraz przez dwie godziny ćwiczyć na przyrządach w sali treningowej, czy wyjdzie na zewnątrz stacji obciążony kilkoma metalowymi prostopadłościanami tak, by jego ciało ważyło mniej więcej tyle samo, co na Ziemi. Tego typu zajęcia obowiązywały wszystkich bez wyjątku mieszkańców Księżyca.

Zaledwie wyszli na powierzchnię, olśniło ich słońce — jego światło było zdecydowanie jaskrawsze, niż na Ziemi — więc ustawili przesłony wizjerów na maksimum czerni. Widzieli jednak wyraźnie — dziewiczy nawet mimo wieloletniego pobytu ludzi — krajobraz Księżyca. Szczyty skalnego wału dookoła kotliny krateru rzucały na jej dno długie cienie, na czarnym niebie wisiała nieruchoma, podświetlona z boku tarcza Ziemi.

Reila rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem ciężarków. Zobaczyła je po chwili, wskazała Klausowi. Każde z nich doczepiło do swego pasa kilka prostopadłościanów, a potem ruszyli długą serpentyną w stronę dna krateru.

Klaus szedł powoli, nie śpiesząc się — z przyjemnością czuł, jak mięśnie jego nóg napinają się pod dodatkowym ciężarem. Reila była lepiej od niego wysportowana, więc pobiegła do przodu, a teraz czekała na niego przy barierce na skalnym gzymsie. Oparta obydwoma łokciami o poręcz stała nieruchomo, patrząc na migające na lądowisku światła uwijających się pojazdów. A tam, gdzie świateł było najwięcej, stał podobny do olbrzymiej, marmurowej kuli AZYMUT.

— Co się stało z tymi wszystkimi okazami, które ekspedycja przywiozła z Szóstej Eridana? — spytał Klaus stając obok dziewczyny. — Może wśród tych roślin i zwierząt znalazłby się… — urwał, jakby jeszcze nie był pewien swojej myśli.

— Wszystko zostało zawiezione do stacji Dion — powiedziała Reila. — To taka stacja na uboczu, z dala od wszystkich osad i kosmoportów, na brzegu jeziora Trantabis.

— Zgodnie z zasadami kwarantanny wszystko powinno być od dawna zniszczone — mruknął Klaus.

— Owszem. Ale profesor Halldorn doszedł do wniosku, że materiał wymaga zbadania, a tam okazy nie powinny spowodować żadnej szkody. Mimo ryzyka zakażenia udało się do Dion kilkunastu naukowców. Patrz… — Reila schwyciła Klausa za ramię, wskazując mu dłonią ognistą łunę nad skałami horyzontu.

— No, co? — zdziwił się Klaus. — Zwyczajny zachód słońca. Widziałaś to przecież niejeden raz…

— Ale za każdym razem wydaje mi się równie piękny.

— Mnie nie. Noc, która przyjdzie za chwilę, będzie trwać piętnaście ziemskich nocy.

— I co z tego?

— Nic. I tak nie zrozumiesz. Urodziłaś się na Księżycu i ta ponura, długa noc wydaje ci się czymś najzupełniej normalnym. Ale tylko dlatego, że nie znasz Ziemi…

Ruszyli teraz ku przełęczy, która ostatecznie miała ich doprowadzić do dna krateru, lecz po chwili Reila stanęła znowu, śledząc wzrokiem niewielki, ognisty punkt, który przeciął czarne niebo i znikł gdzieś za skałami. — Pewnie automatyczna rakieta pocztowa z Luna Gor… — pomyślała. — Dlaczego właściwie one nazywają się „pocztowe”, choć wożą przecież wszystko — od zapasów żywności i tlenu po części zamienne — oprócz listów?

Zamyślony Klaus spostrzegł nagle, że nie ma obok niego Reili. Obrócił się i zobaczył dziewczynę, stojącą z zadartą jeszcze głową.

— Co się znowu stało? — zapytał, zawracając.

— Aa, nic. Rakieta pocztowa…

Klaus podniósł głowę, usiłując dojrzeć chociaż ślad rakiety, ale patrzył w zupełnie innym kierunku, więc Reila obróciła jego głowę w tę stronę, gdzie sama przed chwilą widziała sunący szybko punkt.

— Tam? — zdziwił się Heise, — Musiało ci się coś przywidzieć. Żadna rakieta z Luna Gor nie lata na północny wschód. Na tym kursie nie ma żadnej stacji.

— Widziałam tak, jak ciebie w tej chwili — upierała się.

— Może jakiś zabłąkany promień słońca…

— Nigdy nie widziałam krzywoliniowego promienia. Za to teraz przez moment widziałam wydłużony kadłub rakiety, zanim zmalała w odległości.

Klaus zaśmiał się:

— No, tak. Sama dałaś się złapać. Albo miałaś halucynacje, albo po prostu chcesz mi zrobić kawał. Przecież żadna rakieta pocztowa nie schodzi tak nisko, żeby można było dostrzec gołym okiem zarysy jej kadłuba, bo wtedy nigdy nie dotarłaby do celu, ale rozwaliła się o skały.

— Nie wierzysz, to nie — obraziła się dziewczyna.