Sandra chwilę po odkryciu Rene znalazła dwie podobne paczuszki, ale kiedy już, już miała zawołać do kolegów o swoim znalezisku, przypomniała sobie twarz Clarka, rozpalającą się powoli od gorączki. Korzystając z ukrycia za jakimś głazem szybko wsunęła obie paczki do kieszeni na piersi. Ryzyko było duże — w każdej chwili mógł ją ktoś zauważyć — ale chodziło jej przecież przede wszystkim nie o siebie. A to była w tej chwili jedyna szansa uratowania Clarka i siebie przed zarazą przy wleczoną z gwiazd. Gdyby chodziło tu o jakąś znaną na Ziemi chorobę, nie postąpiłaby może w ten sposób, lecz tu wchodziły w grą siły, co do których nie było wiadomo, czy jest jakikolwiek sposób ich zwalczenia…
Achmed Khalid i Olaf Thursend wspięli się tymczasem do dzioba rakiety, który ugrzązł w skałach, z nadzieją, że może w którejś z komór ładunkowych odnajdą resztę pakunków. Kiedy po około dwóch godzinach zeszli, cała grupa zebrała się, żeby wspólnie dokonać obliczenia. Okazało się, że w efekcie znaleziono jedynie dwadzieścia cztery, spośród stu paczek…
Po powrocie do transportera nikt nie protestował, kiedy Klaus przekazał im polecenie profesora Halldorna i dwie pierwsze paczki kazał zużyć Ingrid, która oprzytomniała na chwilę i Clarkowi. Ale potem Heise wziął paczuszkę przeznaczoną dla siebie i odłożywszy na skraj stołu, odsunął ją od siebie jak najdalej. Początkowo nikt nie zorientował się, co lekarz chce dać im w ten sposób do zrozumienia, więc Klaus wyjaśnił:
— Zostały nam zaledwie dwadzieścia dwa opakowania. Kosmonautów z AZYMUTU zostało jedenastu. A myślę, że po jednym opakowaniu przy takim zaawansowaniu choroby, jak u nich, to będzie trochę za mało. Ja osobiście na razie rezygnuję…
Zapadło długie, ciężkie milczenie, potem Achmed Khalid równocześnie z Olafem zgodnie skinęli głowami. Jedynie Rene zwlekał z odpowiedzią, choć już nawet Sandra — czująca się przecież najzupełniej bezpiecznie, kiedy jej pierś uwierały ukryte paczuszki — również przytaknęła słowom Klausa. Rene powiedział wreszcie powoli, z namysłem:
— Skoro nawet profesor Halldorn nakazał nam zażycie tych lekarstw, to widać istnieje duże niebezpieczeństwo zarażenia się przez nas gorączką SIXTA. To oczywiste, że każdemu z nas należy się to prawo. Przecież to dotyczy naszego życia, A ja nie mam zamiaru stracić go niepotrzebnie, skoro tylko jest jakaś szansa przeciwdziałania.
— Jeżeli ktoś w tym towarzystwie miał największą okazję zarażenia się — powiedział Klaus — to nie ty, a Olaf, który przez dłuższy czas przebywał na Dion. I który teraz dobrowolnie zrezygnował ze swojego prawa do ochrony życia za wszelką cenę. Pomyśl jednak o tamtych ludziach, którym tak mało brakuje do śmierci…
— Tak mało, że nawet nie wiadomo, czy jeszcze coś im pomoże — odparował Rene. — A to wcale nie zmieni mojego poglądu.
— Jak uważasz — mruknął Klaus. — Proszę. Tam, na stole leży moja paczka. Weź ją…
Negrais bez chwili wahania sięgnął po paczuszkę, ale kiedy spojrzał uważniej na twarze kolegów, coś się w nim załamało. Cofnął się od stołu, wrócił do swego fotela, usiadł na chwilę, ale potem zerwał się, podbiegł do stolika, wepchnął do kieszeni niewielki pakiecik zawinięty w srebrzystą folię…
W drogę powrotną wyruszyli ze wzrastającym stale opóźnieniem. Cienie skał stawały się coraz dłuższe, coraz czarniejsze, aż wreszcie Clark musiał włączyć reflektory.
— Wiecie co? — powiedział nagle Olaf. — Dajcie i mnie moją część. A potem, kochani, rozerwę folię, odwinę warstwę waty, popatrzę sobie na ten cudowny proszek i… zawinę wszystko tak jak było… Po kiego czorta przesadzać? Tamci w AZYMUCIE wytrzymali tyle czasu, to i nam nic nie będzie. Mnie nawet ugryzł jeden z eridańskich skorpionów, i jak widzicie, wcale jeszcze nie umarłem…
Potem znowu panowało długie milczenie. W pewnym momencie Heise rzucił okiem na twarz Ingrid i z radością zauważył, jak plamy stają się coraz mniej widoczne, a oczy dziewczyny z chwili na chwilę stają się mniej szkliste. Nie wiedział, czy należy to przypisywać zbawiennemu wpływowi lekarstwa, czy też chwilowemu cofnięciu się objawów choroby, ale był skłonny uwierzyć w tę pierwszą możliwość, bo przecież już godzinę temu Ingrid przeszła polepszenie samorzutne, a potem zaczynała znowu gorączkować. Nie wydawało mu się możliwe, żeby atak tak łatwo miał ustąpić bez żadnej przyczyny.
Sandra z ulgą pomacała kieszeń, w której kryły się dwie zapasowe paczuszki. — Dla Clarka i dla mnie… — pomyślała. — Przecież każdy ma prawo bronić swojego życia…
Clark nagle zaklął dosadnie i zahamował tak gwałtownie, że aż ugięły się amortyzatory foteli.
— Co się stało? — obudzony z drzemki Khalid rzucił się ku swemu stanowisku w kopule obserwacyjnej.
— Noc idzie… — warknął Grossmann. — Ten drański pył zaczyna puchnąć…
Tuż przed dziobem transportera rozlewało się morze szarego piasku — nie widać było jego przeciwległego brzegu. Jedynie szczyty wyższych skał wystawały z niego jak osamotnione wysepki.
— Nie da się przejechać? — nerwowo spytał Achmed. — Spróbuj wysondować głębokość tej rozpadliny…
— W tym świństwie wszystkie promienie echosondy grzęzną, jak w lepkim błocie — skrzywił się Clark. — Nawet nie ma mowy o jakichś pomiarach. Chyba lepiej spróbować okrążyć to całe „rozlewisko”. Sprawdź na mapie, gdzie mniej więcej jesteśmy i gdzie są krańce tej rozpadliny…
— Musielibyśmy skręcić w prawo. Ale to całe cztery kilometry…
— Jeżeli teraz ugrzęźniemy, stracimy o wiele więcej czasu.
— W porządku. Więc jedź na prawo, ale z maksymalną prędkością, na jaką tylko warunki pozwalają…
Transporter zakolebał się, zawyły głośno elektryczne motory, napędzające wszystkie koła z osobna. Po chwili wóz nabrał rozpędu — kołysanie stało się mniej wyczuwalne i dokuczliwe, kiedy ciężki, opancerzony wóz prześlizgiwał się zwinnie między głazami i lekko przeskakiwał co mniejsze rozpadliny.
Minęło niespełna pół godziny i transporter znalazł się u końca pyłowej przeszkody. Clark cofnął „Bully’ego”, rozpędził — wydawało się, że pojazd przesadził wąską w tym miejscu przeszkodę niemalże frunąc w powietrzu. Została za nim jedynie bura smuga, z sekundy na sekundę rosnąca w potężny obłok unoszącego się z dna rozpadliny, niemal nieważkiego pyłu…
Dalej mknęli już ze zdwojoną prędkością, ale widzieli coraz wyraźniej, że o kilka co najmniej godzin przekroczą wyznaczony im przez Zielińskiego limit czasu.
Zerkający na zegarek Klaus przypomniał sobie nagle słowa Olafa: „Mnie nawet ugryzł…” Olaf przecież tak samo jak Ingrid i Clark należał do załogi Dion, dlaczego więc tak, jak tamci, nie zachorował? Dlaczego Pal Torsen bez przerwy wołała o oddanie jej skorpiona? Heise zauważył, że radiotelegrafistka oprzytomniała już niemal całkowicie, przysunął się więc do jej hamaka i zapytał:
— Ingrid. Ty byłaś w Dion. Czy możesz mi opowiedzieć wszystko, co wiesz o tych eridańskich skorpionach?
— Ja? — zdziwiła się półprzytomna dziewczyna. — Ja nic nie wiem o tych obrzydlistwach. Jedynie to, że jeszcze podczas lotu na AZYMUCIE pogryzły Pal Torsen, więc wolałam się od nich trzymać z daleka.
— A Clark? — wypytywał lekarz. — Czy on wchodził do terrarium?
— Clark? Raczej nie. Bez przerwy siedział w garażu i pucował swojego „Bully’ego”. To chyba jego jedyna miłość…
— Pal została pogryziona i jako jedyny członek załogi jako tako zdrowa dotarła do granic Układu Słonecznego. Ugryziony przez skorpiona Thursend czuje się najzupełniej dobrze, choć przecież mieszkał na zapowietrzonej stacji… — rozmyślał Heise. — Coś w tym musi być… Ale jak to się stało, że tego oczywistego związku między odpornością na chorobę a ugryzieniem skorpiona, nie zauważył żaden z uczonych?