Выбрать главу

– Niektórzy przynieśli osmalone kości.

– Ludzie potrafią rozpalić ogień. I upiec baraninę. Kości niczego nie dowodzą.

Brązowy Ben mówi, że na wzgórzach za miastem żyją czerwone wilki, szakale i dzikie psy. Czy musimy płacić czystym srebrem za każde zbłąkane jagnię między Yunkai a Skahazadhanem?

– Nie musimy. Wasza Wspaniałość. – Reznak pokłonił się nisko. – Mam odesłać tych nędzników czy każesz ich wychłostać?

Daenerys przesunęła się na ławie. Heban wydawał się jej coraz twardszy.

– Nikt nie powinien bać się przyjść do mnie. – Z pewnością niektóre pretensje były fałszywe, ale większość była autentyczna. Jej smoki za bardzo urosły, żeby mogły się zadowolić szczurami, kotami i psami, jak do tej pory. Ser Barristan ostrzegł ją słowami:

„Im więcej będą jadły, tym bardziej urosną, a im bardziej urosną, tym więcej będą jadły”.

Drogon odlatywał szczególnie daleko i z łatwością mógł codziennie pożreć owcę. –

Zapłać im za zwierzęta – rozkazała Reznakowi – ale od tej pory domagający się odszkodowania będą musieli się udać do Świątyni Gracji i złożyć świętą przysięgę przed bogami Ghis.

– Wedle rozkazu. – Reznak zwrócił się ku oczekującym. – Jej Królewska Wspaniałość zgodziła się wypłacić wam odszkodowania za utracone zwierzęta – oznajmił po ghiscarsku. – Zgłoście się jutro do moich faktorów, a otrzymacie rekompensatę w pieniądzach albo w naturze, jak wolicie.

Jego słowa przywitano ponurym milczeniem. Można by pomyśleć, że się ucieszą – pomyślała poirytowana Dany. – W końcu po to przyszli. Czy tych ludzi nie sposób zadowolić?

Wszyscy ruszyli ku wyjściu, poza jednym mężczyzną. Był krępy, miał ogorzałą twarz i podniszczone ubranie. Jego włosy tworzyły szorstką czarno-rudą gęstwę, przyciętą na wysokości uszu. W jednej ręce trzymał nędznie wyglądający worek. Stał ze spuszczoną głową, wpatrując się w marmurową posadzkę, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. A czego ten chce? – zastanowiła się Dany.

– Wszyscy klękają przed Daenerys Zrodzoną w Burzy, Niespaloną, królową Meereen, królową Andalów, Rhoynarów i Pierwszych Ludzi, khaleesi Wielkiego Morza Traw, Wyzwolicielką z Okowów i Matką Smoków – zawołała Missandei słodkim, wysokim głosem.

Gdy Dany wstała, jej tokar zaczął się zsuwać, ale złapała go i podciągnęła.

– Hej ty, z workiem – zawołała. – Chcesz nam coś powiedzieć? Możesz podejść.

Uniósł głowę. Oczy miał czerwone jak otwarte rany.

Dany zauważyła, że ser Barristan przysunął się bliżej i stanął u jej boku niczym biały cień. Mężczyzna potykał się i powłóczył nogami. W dłoni ściskał worek. Czy jest pijany albo chory? – zastanawiała się Dany. Pod połamanymi żółtymi paznokciami miał brud.

– O co chodzi? – zapytała Daenerys. – Przyszedłeś z jakąś skargą albo prośbą? Czego od nas pragniesz?

Nerwowo oblizał spękane wyschnięte wargi.

– Przy... przyniosłem...

– Kości? – zapytała zniecierpliwiona. – Przypalone kości?

Uniósł worek i wysypał jego zawartość na posadzkę.

To rzeczywiście były kości, poczerniałe i spękane. Te długie rozszczepiono, żeby dobrać się do szpiku.

– To był ten czarny – ciągnął mężczyzna z warkliwym ghiscarskim akcentem. –

Skrzydlaty cień. Opadł z nieba i... i...

Nie. Dany zadrżała. Nie, o nie, nie.

– Czy jesteś głuchy, głupcze? – zawołał Reznak mo Reznak. – Nie słyszałeś moich słów? Zgłoś się jutro do moich faktorów. Zapłacą ci za owcę.

– Reznaku – rzekł cicho ser Barristan – zamknij gębę i otwórz oczy. To nie są kości owcy.

Nie – pomyślała Dany. To kości dziecka.

JON

Biały wilk mknął przez czarną puszczę u podstawy jasnego, sięgającego nieba urwiska. Księżyc mu towarzyszył, jego blask przenikał przez plątaninę nagich konarów, przesłaniających rozgwieżdżone niebo.

– Snow – wyszeptał księżyc.

Wilk nie odpowiedział. Śnieg chrzęścił pod jego łapami. Między drzewami szumiał wiatr.

Z daleka dobiegał go zew wabiących go współbraci. Oni również ruszyli na łowy.

Czarny brat rozszarpywał ciało ogromnej kozy. Lały się nań strugi szalonej ulewy, zmywając krew z boku, w który ugodził go długi róg ofiary. Gdzie indziej jego mała siostra wznosiła łeb ku księżycowi i setka drobnych szarych kuzynów przerywała polowanie, by zaśpiewać razem z nią. Było tam cieplej i wśród wzgórz roiło się od zwierzyny. Wataha jego siostry nieraz syciła się nocą mięsem owiec, krów i koni, które były ludzką zwierzyną, a czasem nawet mięsem samych ludzi.

– Snow – zawołał znowu księżyc i zachichotał. Biały wilk truchtał ludzką ścieżką biegnącą pod lodowym urwiskiem. Na języku miał smak krwi, uszy zaś wypełniała mu pieśń setki kuzynów. Kiedyś było ich sześcioro. Piątka ślepych maleństw, skomlących bezradnie w śniegu obok martwego ciała matki, i on, samotnik o białym futrze, ruszający między drzewa na chwiejnych nogach, podczas gdy reszta miotu ssała zimne mleko z twardych, martwych sutek. Teraz z tej szóstki zostało tylko czworo... a jednego z nich już nie czuł.

– Snow – nalegał księżyc.

Biały wilk uciekał przed nim niczym mknąca po lodzie strzała. Pędził ku jaskini nocy, gdzie skryło się słońce, a jego oddech zamarzał w powietrzu. Podczas bezgwiezdnych nocy urwisko było czarne jak kamień, jego mroczna ściana wznosiła się wysoko nad szerokim światem, ale kiedy wzeszedł księżyc, lśniło bladym blaskiem niczym skuty lodem strumień. Futro wilka było grube i kosmate, ale gdy nadciągał lodowaty wicher, nawet ono nie chroniło przed chłodem. Wilk wyczuwał, że po drugiej stronie wiatr jest jeszcze zimniejszy. Tam właśnie był jego brat, szary brat pachnący latem.

– Snow.

Z gałęzi spadł sopel. Szary wilk zwrócił się w tamtą stronę, szczerząc kły.

Snow! – Sierść wilka się zjeżyła. Las rozpuścił się wokół niego. – Snow, snow, snow!

Krzykom towarzyszył łopot skrzydeł. Z mroku wypadł kruk.

Wylądował na piersi Jona Snow z łoskotem i zgrzytem szponów.

SNOW! – krzyknął mu prosto w twarz.

– Słyszę cię. – W izbie panowała ciemność, łóżko było twarde. Przez okiennice do środka wnikało szare światło, zapowiadające kolejny pochmurny, zimny dzień. W wilczych snach zawsze była noc. – Mormonta też tak budziłeś? Zabieraj te pióra z mojej twarzy.

Jon wysunął rękę spod koca, by przepłoszyć kruka. Wielkie stare ptaszysko było niechlujne i bezczelne. Nie bało się niczego.

Snow – zawołało raz jeszcze, przelatując na słupek łoża. – Snow, snow.

Jon zacisnął dłoń na poduszce i rzucił nią, ale ptak wzbił się do lotu. Poduszka uderzyła o ścianę i rozpruła się, pierze posypało się na wszystkie strony. W tej samej chwili do środka zajrzał Edd Cierpiętnik.

– Za pozwoleniem – rzekł zarządca, ignorując nawałnicę piór. – Czy mam przynieść śniadanie?

Ziarno – rozdarł się ptak. – Ziarno, ziarno.

– Pieczonego kruka – zasugerował Jon. – I pół pinty ale.

– Trzy ziarna i jeden pieczony kruk – podsumował Edd. – To brzmi pięknie, panie, ale Hobb przyrządził dziś jaja na twardo, czarną kiełbasę i jabłka gotowane z suszonymi śliwkami. Są pyszne, pomijając śliwki. Ich nigdy nie jem. No, raz się zdarzyło. Hobb pokroił je na drobne kawałeczki, zmieszał z orzechami i marchewką, a potem ukrył w kurze. Kucharzom nie wolno ufać, lordzie dowódco. Nafaszerują cię suszonymi śliwkami, nim zdążysz się zorientować.