Daario wzruszył ramionami.
— Jakiś dornijski chłopak. Jest giermkiem wysokiego rycerza, którego zwą Zielonobrzuchym.
Powiedziałem mu, żeby wręczył mi ten dar, a ja ci go przekażę, ale nie chciał się zgodzić.
— Och, to bystra Żaba. „Żeby wręczył mi ten dar”. — Rzuciła w niego drugą poduszką. — Czy kiedykolwiek bym go zobaczyła?
Daario pogłaskał się po pozłacanych wąsach.
— Miałbym okradać swą słodką królową? Gdyby dar okazał się godny ciebie, osobiście włożyłbym go w twe miękkie rączki.
— Jako dowód swej miłości?
— Tego ci nie powiem. Zapewniłem go, że będzie mógł przekazać ci dar. Chyba nie chcesz zrobić kłamcy z Daario Naharisa?
Nie mogła mu odmówić.
— Jak sobie życzysz. Przyprowadź jutro swoją żabę. I pozostałych też. Tych z Westeros.
Miło będzie usłyszeć język powszechny z ust kogoś poza ser Barristanem.
— Jak każesz, królowo.
Dario pokłonił się nisko, uśmiechnął i wyszedł, zamiatając płaszczem.
Dany usiadła na zmiętej pościeli, oplatając kolana ramionami. Czuła się tak przygnębiona, że nawet nie usłyszała, gdy Missandei przyniosła chleb, mleko i figi.
— Wasza Miłość? Źle się czujesz? Ta osoba słyszała ciemną nocą twoje krzyki.
Dany wzięła w rękę figę. Owoc był czarny i miękki, jeszcze wilgotny od rosy. Czy Hizdahr kiedykolwiek zdoła sprawić, bym krzyczała?
— To był wiatr.
Ugryzła kęs, ale po odejściu Daaria figa straciła smak. Dany wstała z westchnieniem, wezwała Irri, każąc jej przynieść sobie szatę, a potem wyszła na taras.
Ze wszystkich stron otaczali ją wrogowie. W zatoce zawsze stał co najmniej tuzin okrętów.
Niekiedy było ich nawet sto, gdy przybył kolejny transport żołnierzy. Yunkai’i nawet drewno sprowadzali drogą morską. Za swymi okopami budowali katapulty, skorpiony i wysokie trebusze. Cichymi nocami Dany słyszała stukanie młotków niosące się w ciepłym, suchym powietrzu. Ale nie mają wież oblężniczych ani taranów. Nie będą próbowali zdobyć Meereen szturmem. Zaczekają za szańcami, miotając na nią kamienie, aż wreszcie głód i zaraza obalą jej lud na kolana.
Hizdahr da mi pokój. Musi mi go dać.
Wieczorem kucharze upiekli dla niej koźlę z daktylami i marchewką, ale Dany zdołała zjeść tylko odrobinę. Perspektywa dalszej szarpaniny z Meereen przyprawiała ją o znużenie. Trudno jej było zasnąć, nawet gdy Daario wrócił, tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. Dany miotała się nerwowo pod narzutami. Śniło się jej, że Hizdahr ją całuje... ale jego usta były sine i okaleczone, a kiedy w nią wszedł, jego męskość okazała się zimna jak lód. Usiadła w łożu. Włosy miała rozczochrane, a otaczająca ją pościel była skłębiona. Jej kapitan spał obok, lecz mimo to czuła się samotna. Pragnęła nim potrząsnąć, obudzić go, powiedzieć, żeby się z nią pierdolił i pomógł jej zapomnieć, ale wiedziała, że on tylko ziewnie i stwierdzi z uśmiechem: „To był tylko sen, moja królowo. Śpij”.
Wdziała szatę z kapturem i wyszła na taras. Podeszła do balustrady i spojrzała z góry na Meereen, tak jak robiła to już setki razy. To nigdy nie będzie moje miasto. Nigdy nie stanie się moim domem.
Bladoróżowe światło jutrzenki zastało ją na tarasie. Spała na trawie, przykryta cienką warstewką rosy.
— Obiecałam Daariowi, że dziś będą audiencje — powiedziała służkom, kiedy ją obudziły. -
Pomóżcie mi znaleźć koronę. Aha, i jeszcze jakieś ubranie, coś lekkiego i cienkiego.
Zeszła na dół po godzinie.
— Wszyscy klękają przed Daenerys Zrodzoną w Burzy, Niespaloną, królową Meereen, królową Andalów, Rhoynarów i Pierwszych Ludzi, khaleesi Wielkiego Morza Traw, Wyzwolicielką z Okowów i Matką Smoków — zawołała Missandei.
Reznak mo Reznak pokłonił się z radosnym uśmiechem.
— Wasza Wspaniałość z każdym dniem staje się coraz piękniejsza. Promieniejesz dzięki perspektywie małżeństwa, o moja łaskawa królowo!
Dany westchnęła.
— Wezwij pierwszego błagalnika.
Nie urządzała audiencji już od tak dawna, że tłum oczekujących na przyjęcie ludzi był niemal porażający. Tylną część komnaty wypełniała zwarta ciżba. Dochodziło do bójek o pierwszeństwo. Rzecz jasna, Galazza Galare zdołała się wysunąć na czoło. Unosiła dumnie głowę, skrywając twarz za migotliwym zielonym welonem.
— Wasza Promienność, lepiej by było, gdybyśmy porozmawiały w cztery oczy.
— Gdybym tylko miała na to czas — odparła słodkim tonem Dany. — Jutro mam wziąć ślub. — Jej poprzednie spotkanie z Zieloną Gracją nie zakończyło się dobrze. — Czego ode mnie pragniesz?
— Chciałabym porozmawiać o bezczelności pewnego kapitana najemników.
Waży się mówić to publicznie? W Dany rozgorzał gniew. Przyznaję, że nie brak jej odwagi, ale jeśli sądzi, że pozwolę, by mnie beształa, nie mogłaby się bardziej mylić.
— Zdrada Brązowego Bena Plumma wstrząsnęła nami wszystkimi, ale twe ostrzeżenie nadeszło za późno — odparła.
— Z pewnością pragniesz już wrócić do swej świątyni, by móc się spokojnie pomodlić.
Zielona Gracja się pokłoniła.
— Będę się modliła również o ciebie.
Kolejna zniewaga — pomyślała Dany. Twarz jej poczerwieniała.
Potem przyszła kolej na znajomą nudę. Dany siedziała na poduszkach i słuchała błagalników, machając niecierpliwie jedną nogą. W południe Jhiqui przyniosła jej tacę z figami i szynką.
Interesantom nie było końca. Na każdych dwóch odchodzących z uśmiechami na twarzach przypadał jeden, który oddalał się z zaczerwienionymi oczyma, mamrocząc coś pod nosem.
Gdy zbliżał się zachód słońca, wreszcie zjawił się Daario Naharis z nowymi Wronami Burzy, ludźmi z Westeros, którzy zdezerterowali z Plew na Wietrze i przeszli do niego. Dany zerkała na nich co chwila, słuchając ględzenia kolejnego błagalnika. To moi rodacy. Jestem ich prawowitą królową. Wyglądali na obdartą zgraję, ale tego w końcu należało się spodziewać po najemnikach. Najmłodszy miał najwyżej rok więcej od niej, najstarszy zaś z pewnością widział już sześćdziesiąt dni imienia. U kilku zauważyła oznaki bogactwa: złote obręcze na ramionach, jedwabne tuniki, pasy wysadzane srebrnymi ćwiekami. To łupy. Ubrania z reguły mieli znoszone i prosto uszyte.
Gdy Daario podszedł z nimi bliżej, Dany zauważyła, że jest wśród nich jedna kobieta, wysoka blondynka zakuta w zbroję. Kapitan nazwał ją Ładną Meris, choć „ładna” było ostatnim określeniem, jakiego użyłaby Dany. Kobieta miała sześć stóp wzrostu, brakowało jej uszu, nos jej rozcięto, a oba policzki naznaczyły głębokie blizny. Królowa nigdy w życiu nie widziała zimniejszych oczu. Jeśli zaś chodzi o pozostałych...
Hugh Hungerford był szczupły i wyglądał posępnie. Miał długie nogi, pociągłą twarz i był odziany w zdobny, lecz wyblakły strój. Webber był niski i muskularny, a na głowie, piersi i ramionach miał wytatuowane pająki. Czerwonolicy Orson Stone podawał się za rycerza, podobnie jak patykowaty Lucifer Long. Wil z Lasu nie przestawał uśmiechać się do niej lubieżnie, nawet gdy opadł na jedno kolano. Dick Straw miał chabrowe oczy, włosy jasne jak len i uśmiechał się niepokojąco. Twarz Ryżego Jacka kryła się pod nastroszoną pomarańczową brodą, a jego mowa była niezrozumiała.
— Odgryzł sobie połowę języka podczas swej pierwszej bitwy — wyjaśnił Hungerford.
Dornijczycy robili inne wrażenie od pozostałych.