Выбрать главу

– Nie łączy ich nic poza mlekiem matki. Syn Goździk jest większy i bardziej żywotny.

Kopie i szczypie księcia, odpycha go od piersi. Jego ojcem był Craster, okrutny i chciwy człowiek. Widać w nim jego krew.

Stannis zmarszczył czoło.

– Powiedziano mi, że mamka była córką tego Crastera.

– I córką, i żoną. Craster żenił się ze wszystkimi swymi córkami. Chłopiec Goździk jest owocem ich związku.

– Ma dziecko z własnym ojcem? – zapytał wstrząśnięty Stannis. – W takim razie lepiej się jej pozbądź. Nie chcę tu takiego plugastwa. To nie Królewska Przystań.

– Znajdę inną mamkę. Jeśli wśród dzikich nie będzie odpowiedniej kobiety, poślę do górskich klanów. Do tej pory chłopcu wystarczy kozie mleko, jeśli Wasza Miłość pozwoli.

– To kiepski pokarm dla księcia... ale lepsze kozic niż kurewskie. – Stannis zabębnił palcami o mapę. – Czy możemy już wrócić do kwestii fortów...

– Wasza Miłość – zaczął Jon z lodowatą uprzejmością. – Dałem twym ludziom kwatery i nakarmiłem ich, wielkim kosztem dla naszych zimowych zapasów. Odziałem ich również, by nie zamarzli na Murze.

Stannis nie dał się udobruchać.

– Tak podzieliłeś się z nami soloną wieprzowiną i owsianką, dorzuciłeś też trochę czarnych szmat, by nas ogrzać. Szmat, które dzicy zdarliby z waszych trupów, gdybym nie przybył na północ.

Jon zignorował te słowa.

– Dałem wam też paszę dla koni, a gdy tylko ukończymy prace przy schodach, użyczę wam budowniczych, by odbudowali Nocny Fort. Zgodziłem się nawet na osiedlenie dzikich w Darze, który przyznano Nocnej Straży na wieczne użytkowanie.

– Dajesz mi pustkowia, a odmawiasz zamków, których potrzebuję na nagrodę dla swych lordów i chorążych.

– Te zamki zbudowała Nocna Straż...

– I Nocna Straż je opuściła.

– ...po to, by bronić Muru – ciągnął uparcie Jon. – Nie na siedziby dla dzikich i lordów z południa. Kamienie tych fortów połączyła zaprawa z krwi i kości moich dawno nieżyjących braci. Nie mogę ci ich oddać.

– Nie możesz czy nie chcesz? – Mięśnie na szyi króla uwydatniły się, ostre jak miecze. – I pomyśleć, że chciałem ci ofiarować nazwisko.

– Mam nazwisko, Wasza Miłość.

– Snow. Czy istniało kiedyś bardziej złowróżbne? – Stannis dotknął rękojeści miecza.

– Za kogo ty się uważasz?

– Za strażnika na murach. Za miecz w ciemności.

– Nie przerzucaj się ze mną słówkami. – Stannis wyciągnął miecz, który zwał Światłonoścą. – Oto miecz w ciemności. – Po klindze przebiegały fale światła, to czerwone, to żółte, to znowu pomarańczowe. Na twarz króla padł ostry, jaskrawy blask.

– Nawet niedoświadczony chłopak powinien być w stanie to dostrzec. Czy jesteś ślepy?

– Nie, panie. Zgadzam się, że zamki muszą mieć załogę...

– Młodociany lord dowódca się zgadza. To bardzo fortunne.

– ...z Nocnej Straży – dokończył Jon.

– Masz za mało ludzi.

– To daj mi ich, panie. Przydzielę do każdego z opuszczonych fortów oficerów, doświadczonych ludzi znających Mur i leżące za nim ziemie. Takich, którzy najlepiej wiedzą, jak przetrwać nadchodzącą zimę. W zamian za wszystko, co od nas otrzymałeś, daj mi ludzi, którzy obsadzą garnizony. Zbrojnych, kuszników, surowych chłopaków.

Przyjmę nawet rannych i chorych.

Stannis popatrzył nań z niedowierzaniem, po czym wybuchnął ochrypłym śmiechem.

– Muszę przyznać, że nie brak ci czelności, Snow, ale jesteś szalony, jeśli sądzisz, że moi ludzie zechcą przywdziać czerń.

– Mogą się ubierać, w jaki kolor tylko zechcą, pod warunkiem że będą słuchać moich oficerów tak samo, jak słuchaliby twoich.

Król pozostał niewzruszony.

– Służą mi rycerze i lordowie pochodzący ze starych, szlacheckich rodów, pełnych honoru. Nie można od nich żądać, by służyli pod rozkazami kłusowników, chłopów i morderców.

Albo bękartów, panie?

– Twój namiestnik jest przemytnikiem.

– Był nim. I skróciłem mu za to palce. Mówią mi, że jesteś dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym dowódcą Nocnej Straży, lordzie Snow. Zastanawiam się, co powiedziałby na temat tych zamków dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty. Widok twojej głowy zatkniętej na pal mógłby go skłonić do większej ustępliwości. – Król położył świecący miecz na mapie, wzdłuż Muru. Klinga lśniła migotliwym blaskiem, jak słońce odbijające się w wodzie. – Jesteś lordem dowódcą tylko dlatego, że na to pozwalam.

Lepiej o tym nie zapominaj.

– Jestem lordem dowódcą, bo wybrali mnie bracia.

Bywały ranki, gdy Jon Snow sam w to nie wierzył i budził się przekonany, że wszystko to tylko szalony sen.

To tak, jak wdziać nowe ubranie. Tak zapewniał go Sam. Z początku nie pasuje za dobrze, ale gdy już ponosisz je przez pewien czas, poczujesz się w nim wygodnie.

– Alliser Thorne skarży się na formę tych wyborów i muszę przyznać, że ma trochę racji. – Mapa leżała między nimi jak pole bitwy, skąpana w barwnym blasku świecącego miecza. – Głosy liczył ślepiec, a przez ramię spoglądał mu twój gruby przyjaciel. Co więcej, Slynt zwał cię wiarołomcą.

Któż wie o wiarołomcach więcej od niego?

– Wiarołomca powiedziałby ci to, co pragniesz usłyszeć, i zdradziłby cię później.

Wasza Miłość wie, że wybrano mnie uczciwie. Ojciec zawsze mówił, że jesteś sprawiedliwym człowiekiem.

Sprawiedliwym, ale bezlitosnym. Tak brzmiały słowa lorda Eddarda, ale Jon nie uważał, by rozsądnie było o tym wspominać.

– Lord Eddard nie był mi przyjacielem, ale miał trochę rozsądku – przyznał Stannis.

– Oddałby mi te zamki.

Nigdy.

– Nie mogę wiedzieć, co zrobiłby mój ojciec, Wasza Miłość. Złożyłem przysięgę. Mur należy do mnie.

– Na razie. Przekonamy się, czy zdołasz go utrzymać. – Stannis wskazał palcem na Jona. – Zatrzymaj swe ruiny, jeśli znaczą dla ciebie aż tak wiele. Zapewniam jednak, że jeśli pod koniec roku któryś z fortów będzie pusty, wezmę go sobie z twoim pozwoleniem lub bez niego. A jeśli choć jeden wpadnie w ręce nieprzyjaciela, szybko zapłacisz za to głową. Idź już.

Siedząca przy kominku lady Melisandre wstała.

– Za pozwoleniem, panie, odprowadzę lorda Snow na kwaterę.

– A po co? Zna drogę. – Stannis machnął ręką. – Jak sobie życzysz. Devanie, posiłek.

Gotowane jajka i cytrynową wodę.

Po ciepłej samotni króla chłód panujący na serpentynowych schodach wnikał aż do kości.

– Wicher się wzmaga, pani – ostrzegł Melisandre sierżant, zwracając Jonowi broń. –

Powinnaś wdziać cieplejszy płaszcz.

– Grzeje mnie wiara. – Kobieta w czerwieni ruszyła w dół u boku Jona. – Jego Miłość cię polubił.

– Zauważyłem. Groził mi ścięciem tylko dwa razy.

Parsknęła śmiechem.

– To jego milczenia powinieneś się bać, nie jego słów. – Gdy wyszli na dziedziniec, płaszcz Jona załopotał na wietrze. Czarna tkanina uderzyła w Melisandre, ale czerwona kapłanka odepchnęła ją na bok i wzięła Jona pod rękę. – Może i masz rację w sprawie króla dzikich. Zajrzę w płomienie i będę się modliła do Pana Światła o przewodnictwo.

Ogień pokazuje mi coraz więcej, Jonie Snow. Potrafię przejrzeć kamień i ziemię, wyczytać prawdę w mroku ludzkich dusz. Przemawiam do dawno zmarłych królów i jeszcze nienarodzonych dzieci, widzę umykające lata, aż po sam kres dni.

– Czy twoje ognie nigdy się nie mylą?