Выбрать главу

– Nigdy... choć kapłani są tylko śmiertelnikami. Czasami błądzimy, nie potrafiąc odróżnić tego, co musi nadejść, od tego, co jedynie może się wydarzyć.

Jon czuł bijący od niej żar, nawet przez wełnę i utwardzaną skórę. Ludzie spoglądali na nich z zaciekawieniem, widząc, że prowadzą się pod rękę. W koszarach pojawią się dziś plotki.

– Jeśli rzeczywiście dostrzegasz jutro w płomieniach, powiedz mi, kiedy nadejdzie następny atak dzikich – zażądał, wyszarpując rękę.

– R’hllor zsyła mi takie wizje, jakie zechce, ale poszukam w płomieniach tego Tormunda. – Rozciągnęła w uśmiechu czerwone usta. – Widziałam w ogniach ciebie, Jonie Snow.

– Czy to groźba, pani? Mnie również chcesz spalić?

– Źle mnie zrozumiałeś – zaprzeczyła ze śmiechem. – Obawiam się, że budzę w tobie niepokój, lordzie Snow.

Jon nie próbował temu przeczyć.

– Mur to nie miejsce dla kobiety.

– Mylisz się. Śniłam o twoim Murze, Jonie Snow. Wielka była wiedza, która go wzniosła, a pod jego lodem ukryto potężne zaklęcia. Jesteśmy u stóp jednego z zawiasów świata. – Melisandre spojrzała na szczyt Muru. Jej oddech był ciepłą parą unoszącą się w powietrzu. – Moje miejsce jest tutaj, tak samo jak twoje. Wkrótce możesz mnie bardzo potrzebować. Nie odrzucaj mojej przyjaźni, Jon. Widziałam cię podczas nawałnicy, ze wszystkich stron otaczali cię wrogowie. Masz bardzo wielu wrogów. Czy mam ci podać ich imiona?

– Znam je.

– Nie bądź tego taki pewien. – Rubin na jej szyi rozjarzył się czerwonym blaskiem. –

Nie tych, którzy przeklinają cię prosto w oczy, powinieneś się bać, lecz tych, którzy uśmiechają się, gdy na nich patrzysz, a ostrzą noże, kiedy się odwrócisz. Lepiej trzymaj swojego wilka blisko. Widzę lód i sztylety w ciemności. Zamarzniętą krew, czerwoną i twardą, oraz nagą stal. Było bardzo zimno.

– Na Murze zawsze jest zimno.

– Tak myślisz?

– Wiem to, pani.

– A więc nic nie wiesz, Jonie Snow – wyszeptała.

BRAN

Czy już jesteśmy na miejscu?

Bran nigdy nie wypowiedział tych słów na głos, ale często był tego bliski, gdy ich obdarta kompania wlokła się przez gaje prastarych dębów i wyniosłych szarozielonych drzew strażniczych, mijała posępne żołnierskie sosny i nagie brązowe kasztanowce. Czy jesteśmy już blisko? – zastanawiał się chłopiec, gdy Hodor wdrapywał się na kamienisty stok albo schodził do mrocznego jaru, na którego dnie brudny śnieg chrzęścił pod jego stopami. Jak daleko jeszcze? – zastanawiał się, kiedy wielki łoś przechodził w bród zamarzający strumień. Jak długo to potrwa? Jest tak bardzo zimno. Gdzie jest trójoka wrona?

Kołyszący się w wiklinowym koszu na plecach Hodora Bran zgarbił się i pochylił głowę, gdy wysoki chłopiec stajenny przechodził pod nisko wiszącym konarem dębu.

Znowu zaczął sypać śnieg, wilgotny i ciężki. Jedno oko Hodora zamknęła warstewka szronu, a z końców bujnych wąsów zwisały mu sople. W urękawicznionej dłoni nadal ściskał długi zardzewiały miecz, zabrany z krypt pod Winterfell. Od czasu do czasu uderzał nim o gałąź, strącając pokrywający ją śnieg.

– Hod–d–d–dor – mruczał, dzwoniąc zębami.

Ten dźwięk działał dziwnie uspokajająco. Wędrując z Winterfell do Muru, Bran i jego towarzysze skracali sobie czas, opowiadając różne historie, tutaj jednak wyglądało to inaczej. Nawet Hodor to rozumiał. Hodorował rzadziej niż na południe od Muru. W tym lesie panowała cisza nieprzypominająca niczego, z czym Bran dotąd się zetknął. Nim spadł śnieg, północny wiatr wzbijał z ziemi chmury zeschłych brązowych liści z cichym szelestem przypominającym chłopcu odgłos karaluchów buszujących w spiżami. Teraz jednak liście zniknęły pod grubą warstwą śniegu. Od czasu do czasu nad głowami wędrowców przelatywał kruk, poruszając wielkimi czarnymi skrzydłami w zimnym powietrzu. Poza tym było tu zupełnie cicho.

Tuż przed nimi szedł łoś. Brnął przez zaspy ze zwieszoną głową. Jego potężne poroże pokryła skorupa lodu. Zwiadowca siedział na jego grzbiecie, milczący i ponury. Grubas Sam zwał go Zimnorękim, bo choć twarz mężczyzny była blada, ręce miał czarne i twarde jak żelazo i równie jako ono zimne. Resztę jego ciała spowijały warstwy wełny, utwardzanej skóry i kolczugi, a dolną połowę skrytej pod kapturem twarzy zasłaniał czarny wełniany szalik.

Za zwiadowcą siedziała Meera Reed. Tuliła brata w ramionach, by ciepłem własnego ciała osłonić go przed zimnem i wiatrem. Pod nosem Jojena zgromadziła się grudka zamarzniętych smarków. Od czasu do czasu chłopak drżał gwałtownie. Wygląda, jakby zmalał – pomyślał Bran, patrząc na zataczającego się towarzysza. Sprawia wrażenie mniejszego ode mnie. I słabszego, choć to ja jestem kaleką.

Ich grupkę zamykał Lato. Oddech wilkora zamarzał w leśnym powietrzu. Zwierzę nadal utykało na tylną łapę, w którą wbiła się strzała pod Koroną Królowej. Bran czuł ból w starej ranie, gdy tylko wślizgiwał się w skórę wielkiego wilka. Ostatnio nosił ciało Laty częściej niż własne. Mimo grubego futra wilk cierpiał od zimna, ale sięgał dalej wzrokiem, miał też lepszy słuch i węch niż siedzący w koszu chłopiec, spowity w liczne warstwy tkanin niczym niemowlę.

Niekiedy, gdy znudziło mu się bycie wilkiem, Bran wkładał skórę Hodora. Łagodny olbrzym jęczał cicho, kiedy go poczuł, i potrząsał kudłatą głową, ale nie tak gwałtownie jak za pierwszym razem, pod Koroną Królowej. Wie, że to ja – lubił sobie powtarzać chłopiec. Już się do mnie przyzwyczaił. Mimo to nigdy nie czul się wygodnie w skórze Hodora. Chłopiec stajenny nie potrafił zrozumieć, co się dzieje, i Bran czuł w ustach smak jego strachu. Wewnątrz Laty czuł się lepiej. Ja jestem nim, a on mną. Obaj czujemy to samo.

Bran wyczuwał czasami, że wilkor obwąchuje łosia, zastanawiając się, czy zdołałby powalić wielkie zwierzę. W Winterfell Lato przyzwyczaił się do koni, ale to był łoś, a łosie były zwierzyną łowną. Czuł ciepłą krew płynącą pod pokrytą kudłatą sierścią skórą zwierzęcia. Sam ten zapach wystarczał, by paszczę wypełniała mu ślina. Chłopiec reagował identycznie na myśl o ciemnym, sycącym mięsie.

Na pobliskim dębie zakrakał kruk. Bran usłyszał łopot skrzydeł drugiego czarnego ptaszyska, które wylądowało obok towarzysza. Za dnia towarzyszyło im tylko kilka kruków. Przelatywały z drzewa na drzewo albo siadały na porożu łosia. Reszta stada leciała przodem albo zostawała z tyłu. Gdy jednak słońce wisiało nisko nad horyzontem, ptaki wracały, opadając z nieba na czarnych jak noc skrzydłach, aż wreszcie w promieniu wielu jardów wszystkie gałęzie wszystkich drzew uginały się od nich. Niektóre podlatywały do zwiadowcy, kracząc i skrzecząc. Bran odnosił wrażenie, że rozumie ich głosy. Są jego oczami i uszami. Badają dla niego okolicę i szepczą mu o niebezpieczeństwach czających się z przodu albo podążających za nami.

Tak samo jak teraz. Łoś zatrzymał się nagle i zwiadowca zeskoczył lekko z jego grzbietu, lądując w sięgającym kolan śniegu. Lato warknął na niego, strasząc sierść.

Wilkor nie lubił zapachu Zimnorękiego. Martwe mięso, zakrzepła krew, lekki powiew zgnilizny. I zimno. Ono przede wszystkim.

– Co się stało? – zainteresowała się Meera.

– Za nami – oznajmił Zimnoręki głosem stłumionym przez czarny szalik zasłaniający mu nos i usta.

– Wilki? – zapytał Bran. Już od kilku dni wiedzieli, że idą za nimi. Co noc słyszeli żałobne wycie stada i co noc wilki były bliżej. To łowcy. Głodni. Czują zapach naszej słabości.