Выбрать главу

I wtedy usłyszał róg.

Niski, przeciągły jęk unosił się w ciemnym powietrzu nad murami, wnikając głęboko w kości każdego, kto go słyszał. Na całej długości murów wartownicy zwracali się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, zaciskając dłonie na drzewcach włóczni. W zburzonych komnatach i wieżach Winterfel lordowie uciszali innych lordów, konie rżały, a śpiący poruszali się nerwowo w mrocznych zakamarkach. Gdy tylko wybrzmiał dźwięk rogu, odezwały się bębny: BUM, dum, BUM, dum, BUM, dum. Z ust do ust przekazywano to samo imię, wypisane białymi obłoczkami oddechów. Stannis, szeptali ludzie. Przybył Stannis. Stannis tu jest. Stannis, Stannis, Stannis.

Theon zadrżał. Baratheon czy Bolton, było mu wszystko jedno. Stannis zawarł na Murze sojusz z Jonem Snow, a Jon w jedno uderzenie serca ściąłby mu głowę. Uwolniony ze szponów jednego bękarta, by zginąć z rąk drugiego. Cóż za szyderstwo. Theon roześmiałby się w głos, gdyby pamiętał, jak to się robi.

Odgłos bębnów zdawał się dobiegać z wilczego lasu, zza Bramy Myśliwego. Są tuż za murami. Theon szedł szczytem murów, jeden z dwudziestu ludzi robiących to samo. Nawet gdy dotarli do wież wzniesionych po obu stronach bramy, nie zdołali nic dostrzec za zasłoną bieli.

— Czy zamierzają obalić mury graniem? — zadrwił jeden z Flintów, gdy znowu zabrzmiał róg. -

Może Stannis myśli, że znalazł Róg Joramuna?

— Czy rzeczywiście jest aż tak głupi, by spróbować wziąć zamek szturmem? — zapytał jakiś wartownik.

— Stannis to nie Robert — skwitował człowiek z Barrowton. — Będzie siedział pod murami, sami się przekonacie. Spróbuje wziąć nas głodem.

— Prędzej odmarzną mu jaja — zapewnił drugi wartownik.

— Powinniśmy wyjść mu na spotkanie — odezwał się człowiek Freyów.

Zróbcie to — pomyślał Theon. Wyruszcie w śnieg i zgińcie. Zostawcie Winterfel mnie i duchom. Wyczuwał, że Roose Bolton ucieszyłby się z bitwy. Musi to zakończyć. W zamku było zbyt wielu ludzi, by mógł wytrzymać długie oblężenie, a do tego lojalność większości lordów była niepewna. Gruby Wyman Manderly, Kurwistrach Umber, ludzie z rodu Hornwoodów i rodu Tal hartów, Locke’owie, Flintowie i Ryswel owie, wszystko to byli ludzie z północy, zaprzysiężeni rodowi Starków od niezliczonych pokoleń. To dziewczyna ich tu trzymała, krew lorda Eddarda, ale ona była tylko komediancką sztuczką, owcą w skórze wilkora. Czemu więc nie wysłać ludzi z północy na bitwę ze Stannisem, nim mistyfikacja się wyda? Rzeź w śniegu. Każdy, kto padnie, będzie dla Dreadfort jednym wrogiem mniej.

Zadał sobie pytanie, czy pozwoliliby mu walczyć. Wtedy przynajmniej mógłby zginąć jak mężczyzna, z mieczem w dłoni. Tego daru Ramsay nigdy mu nie przyzna, ale lord Roose może postąpić inaczej. Jeśli będę go błagał. Zrobiłem wszystko, o co mnie prosił, odegrałemswoją rolę, zaprowadziłem dziewczynę do ślubu.

Śmierć była najsłodszą łaską, na jaką mógł liczyć.

W bożym gaju śnieg topniał, gdy tylko spadł na ziemię. Z gorących stawów buchała para, pachnąca mchem, błotem i rozkładem. W powietrzu unosiła się ciepła mgła, obracająca drzewa w strażników, wysokich żołnierzy obleczonych w posępne płaszcze. Za dnia w parnym gaju często roiło się od ludzi z północy, którzy przychodzili tu, by modlić się do starych bogów, ale o tej porze Theon Greyjoy był tu sam.

A w sercu gaju czekało nań czardrzewo o mądrych czerwonych oczach. Theon zatrzymał się na brzegu sadzawki i pochylił głowę przed rzeźbioną czerwoną twarzą. Nawet tu słyszał bębnienie: bum, DUM, bum, DUM, bum, DUM, bum, DUM. Brzmiący jak odległe grzmoty dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich kierunków jednocześnie.

Noc była bezwietrzna, śnieg padał prosto w dół z zimnego czarnego nieba, lecz liście drzewa serca szeleściły jego imieniem.

— Theon — zdawały się szeptać. — Theon.

Starzy bogowie — pomyślał. Znają mnie. Wiedzą, jak mam na imię. Byłem Theonem z rodu Greyjoyów. Byłem podopiecznym Eddarda Starka, przyjacielem i bratem jego dzieci.

— Proszę. — Opadł na kolana. — Miecz to wszystko, czego pragnę. Pozwólcie mi zginąć jak Theon, nie jak Fetor. — Łzy spływały mu po policzkach, niewiarygodnie ciepłe. — Byłem żelaznym człowiekiem, synem... synem Pyke, synem wysp.

Z góry spadł liść. Musnął jego czoło i wylądował w sadzawce. Unosił się na wodzie, czerwony i pięciopalczasty. Wyglądał jak zakrwawiona dłoń.

— Bran... — wyszeptało drzewo.

Wiedzą. Bogowie wiedzą. Widzieli, co uczyniłem. Przez krótką niezwykłą chwilę wydawało mu się, że widzi twarz Brana wyrzeźbioną w jasnym pniu czardrzewa. Patrzyła na niego czerwonymi oczyma, pełnymi smutku i mądrości. To duch Brana — pomyślał. To jednak był obłęd. Czemu duch chłopca miałby go straszyć? Theon go lubił, nigdy nie wyrządził mu krzywdy.

To nie Brana zabiliśmy. I nie Rickona. To byli tylko synowie młynarza z młyna nad Żołędziową Wodą.

— Musiałem przynieść dwie głowy, bo inaczej drwiliby ze mnie... śmialiby się...

— Z kim rozmawiasz? — zabrzmiał nagle czyjś głos.

Theon odwrócił się błyskawicznie, przerażony, że odnalazł go Ramsay, ale to były tylko praczki — Ostrokrzew, Jarzębina i trzecia, której imienia nie znał.

— Z duchami — wyrwało mu się z ust. — Szepczą do mnie. Wiedzą... wiedzą, jak się nazywam.

— Theon Sprzedawczyk. — Jarzębina złapała go za ucho i pociągnęła mocno. — Musiałeś przynieść dwie głowy, tak?

— Bo inaczej śmialiby się z ciebie — dodała Ostrokrzew.

Nic nie rozumieją. Wyszarpnął się kobiecie.

— O co wam chodzi? — zapytał.

— O ciebie — odparła trzecia praczka, starsza kobieta o niskim głosie i smużkach siwizny we włosach.

— Mówiłam, że chcę cię dotknąć, sprzedawczyku — dodała z uśmiechem Ostrokrzew. W jej dłoni pojawił się nóż.

Mógłbym krzyknąć — pomyślał Theon. Ktoś by mnie usłyszał. W zamku jest pełno uzbrojonych ludzi. Z pewnością jednak zginąłby, nim pomoc zdążyłaby tu dotrzeć, a jego krew wsiąkłaby w ziemię, by nakarmić drzewo serce. I cóż by w tym było złego?

— Dotknij mnie — poprosił. — Zabij mnie. — W jego głosie pobrzmiewała raczej rozpacz niż wyzwanie. — Proszę bardzo. Wykończcie mnie, tak jak wykończyłyście tamtych. Żółtą Kuśkę i resztę. To byłyście wy.

— Jak to mogłybyśmy być my? — zapytała ze śmiechem Ostrokrzew. — Jesteśmy kobietami.

Mamy cycki i cipy. Jesteśmy od tego, by nas ruchać, nie bać się nas.

— Czy Bękart cię skrzywdził? — zapytała Jarzębina. — Odciął ci paluszki, tak? Zdarł z nich skórkę.

Wybił ząbki? Biedny chłopczyk. — Pogłaskała go po policzku. — Z tym już koniec, obiecuję.

Modliłeś się i bogowie przysłali ci nas. Chcesz zginąć jak Theon? Spełnimy twoje życzenie.

Szybka, miła śmierć, prawie nie będzie bolało. — Uśmiechnęła się. — Ale najpierw musisz zaśpiewać dla Abla. On na ciebie czeka.