Często budził się z drżeniem kilka godzin przed świtem i słuchał głosów nawołujących się w oddali wilków, czekając na wschód słońca. Jeśli to wilki, musi tu być zwierzyna – myślał często, dopóki sobie nie uświadomił, że to oni są zwierzyną.
Zwiadowca potrząsnął głową.
– Ludzie. Wilki nadal trzymają się na dystans. Oni nie są tak płochliwi.
Meera Reed położyła kaptur. Wilgotny śnieg, który się na nim zebrał, spadł na ziemię z cichym łoskotem.
– Co to za ludzie? Ilu ich jest?
– Wrogowie. Poradzę sobie z nimi.
– Pójdę z tobą.
– Zostaniesz. Chłopca trzeba strzec. Przed nami jest jezioro, pokryte grubą warstwą lodu. Gdy do niego dotrzecie, skręćcie na północ i idźcie wzdłuż brzegu, aż znajdziecie wioskę rybacką. Schrońcie się w niej, dopóki was nie dogonię.
Bran odnosił wrażenie, że dziewczyna chce się sprzeciwić.
– Zrób, jak ci mówi – odezwał się jednak jej brat. – On zna tę krainę.
Oczy Jojena, ciemnozielone jak mech, przepełniało znużenie, jakiego Bran nigdy w nich nie widział. Mały dziadek. Na południe od Muru wyspiarz sprawiał wrażenie mądrego ponad swoje lata, tu jednak czuł się zagubiony i wystraszony, tak samo jak wszyscy. Niemniej, Meera zawsze go słuchała.
Tym razem również. Zimnoręki zawrócił i zniknął między drzewami. Cztery kruki pofrunęły za nim. Meera odprowadzała go spojrzeniem. Policzki miała rumiane od zimna, jej oddech zamieniał się w parę wokół nozdrzy. Trąciła nogą łosia i wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Nim jednak pokonali dwadzieścia kroków, obejrzała się za siebie.
– Ludzie – odezwała się. – Jacy ludzie? Czy to dzicy? Jeśli tak, czemu tego nie powiedział?
– Mówił, że sobie z nimi poradzi – odparł Bran.
– Ehe, tak mówił. Zapewniał też, że zaprowadzi nas do trójokiej wrony. Mogłabym przysiąc, że dziś rano przeszliśmy przez tę samą rzekę co cztery dni temu. Chodzimy w kółko.
– Rzeki zakręcają i zawracają – odparł niepewnym tonem Bran. – Musimy też omijać jeziora i wzgórza.
– Za dużo już było tego omijania – upierała się dziewczyna. – I zbyt wiele tajemnic.
To mi się nie podoba. Nie lubię go. I nie ufam mu. Te jego ręce wyglądają podejrzanie. A do tego ukrywa twarz i nie chce zdradzić, jak ma na imię. Kim jest? Czym jest? Każdy może przywdziać czarny płaszcz. Każdy człowiek i każdy stwór. Nigdy nie je ani nie pije, wygląda też na to, że nie czuje zimna.
To prawda. Bran też zauważył to wszystko, ale bał się o tym wspominać. Gdy tylko zatrzymywali się na noc, on, Hodor i rodzeństwo zbijali się w grupkę, żeby się ogrzać, Zimnoręki trzymał się na dystans. Czasami zamykał oczy, ale chłopiec nie sądził, by spał.
Było też coś jeszcze...
– Szalik. – Bran rozejrzał się niespokojnie, ale nigdzie nie zauważył żadnego kruka.
Wszystkie czarne ptaszyska opuściły ich razem ze zwiadowcą. Nikt ich nie słuchał. Mimo to wolał mówić cicho. – Szalika na jego ustach nigdy nie pokrywa lód, jak brodę Hodora.
Nawet kiedy zwiadowca mówi.
Meera przeszyła go ostrym spojrzeniem.
– Masz rację. Nigdy nie widzieliśmy jego oddechu, prawda?
– Tak.
Każdemu „hodorowi” Hodora towarzyszył biały obłoczek. Gdy Jojen albo jego siostra się odzywali, ich słowa również było widać. Nawet łoś wypełniał powietrze ciepłą mgiełką oddechu.
– Jeśli nie oddycha...
Bran przypomniał sobie opowieści Starej Niani. Za Murem żyją potwory, olbrzymy i ghule, skradające się cienie i umarli, którzy chodzą – mówiła, przykrywając go gryzącym, wełnianym kocem. Ale nie mogą przejść, dopóki Mur jest mocny i ludzie z Nocnej Straży dochowują wierności. Śpij, mój mały Brandonie, mój chłopcze. Niech ci się przyśnią słodkie sny. Tu nie ma potworów. Zwiadowca nosił czerń Nocnej Straży, ale co, jeśli w ogóle nie był człowiekiem, lecz jakimś potworem i prowadził ich na pożarcie innym potworom?
– Zwiadowca uratował Sama i dziewczynę przed upiorami – zaczął z wahaniem Bran.
– Prowadzi mnie do trójokiej wrony.
– A dlaczego ta trójoka wrona nie przyjdzie do nas? Dlaczego nie spotkała się z nami pod Murem? Wrony mają skrzydła. Mój brat słabnie z każdym dniem. Jak długo jeszcze zdołamy iść?
Jojen zakasłał.
– Dopóki nie dotrzemy na miejsce.
Wkrótce potem znaleźli obiecane jezioro i skręcili na północ, tak jak kazał zwiadowca. To była łatwa część.
Wody zamarzły, a śnieg padał już tak długo, że Bran stracił rachubę dni. Jezioro zmieniło się w bezkresne białe pustkowie.
Tam, gdzie lód był gładki, a grunt pagórkowaty, posuwali się naprzód bez trudu, ale tam, gdzie wiatr usypał potężne śnieżne zaspy, niekiedy trudno było określić, gdzie się kończy jezioro, a zaczyna brzeg. Nawet drzewa nie były niezawodnymi przewodnikami, bo na jeziorze zdarzały się porośnięte lasem wyspy, a na lądzie rozległe bezdrzewne obszary.
Łoś szedł tam, gdzie zechciał, nie zważając na życzenia dosiadających go Meery i Jojena. Na ogół wędrował pod osłoną drzew, ale tam, gdzie brzeg zakręcał na zachód, zmierzał na skróty po zamarzniętym jeziorze, przedzierając się przez zaspy. Lód chrzęścił pod jego kopytami. Na otwartej przestrzeni wiatr był silniejszy. Lodowaty północny wicher świszczący na jeziorze przedzierał się przez warstwy wełny i skóry, aż wszyscy drżeli z zimna. Kiedy dął im prosto w twarz, zasypywał ich oczy śniegiem i byli prawie ślepi.
Godziny upływały im w milczeniu. Wśród drzew przed nimi pojawiły się cienie, długie palce zmierzchu. Tak daleko na północy zmrok zapadał szybko. Bran bał się tej myśli. Każdy dzień wydawał się krótszy od poprzedniego, a choć za dnia też było zimno, nocą mróz stawał się okrutny.
Meera znowu kazała im się zatrzymać.
– Powinniśmy już znaleźć tę wioskę – stwierdziła cichym, dziwnie brzmiącym głosem.
– Czy mogliśmy ją minąć? – zapytał Bran.
– Mam nadzieję, że nie. Musimy odnaleźć schronienie, nim zapadnie noc.
Miała rację. Jojen miał sine wargi, a jej policzki przybrały ciemnoczerwoną barwę.
Policzki samego Brana odrętwiały, brodę Hodora skuła zaś lita pokrywa lodu. Śnieg oblepiał mu nogi niemal do kolan. Olbrzym zachwiał się już kilkakrotnie. Nikt nie był tak silny jak Hodor, nikt. Jeśli nawet jego mocarne mięśnie słabły...
– Lato znajdzie wioskę – odezwał się nagle Bran. Jego słowa zamieniły się w mgiełkę unoszącą się w powietrzu. Nie czekał na odpowiedź Meery, tylko zamknął oczy i opuścił kalekie ciało.
Gdy tylko wśliznął się w skórę Laty, martwy las ożył nagle. Tam, gdzie przedtem panowała cisza, słyszał teraz wiatr szumiący między drzewami, dyszenie Hodora, odgłos wydawany przez łosia rozgrzebującego nogą ziemię w poszukiwaniu pokarmu. Jego nozdrza wypełniły znajome wonie mokrych liści i zeschłej trawy, smród gnijącej w chaszczach martwej wiewiórki, kwaśny odór ludzkiego potu, piżmowy zapach łosia.
Jedzenie. Mięso. Zwierzę wyczuło jego zainteresowanie. Zwróciło łeb ku wilkorowi, pochylając wielkie poroże.
To nie jest zwierzyna łowna – wyszeptał chłopiec do zwierzęcia, z którym dzielił skórę. Zostaw go. Biegnij.
Lato zerwał się do biegu. Pędził po powierzchni jeziora, wzbijając łapami fontanny śniegu. Drzewa stały w ciasnym szyku jak ludzie przed bitwą, wszystkie spowite w biel.