Выбрать главу

— A więc walczycie o koronę, którą jeden z waszych rodów odebrał drugiemu w czasach, gdy Casterly Rock nadal należało do Casterlych, tak? Koronę królestwa, które nie istnieje od tysiącleci? — Zachichotał. — Tyle lat, tak wiele wojen, takie mnóstwo królów... można by pomyśleć, że ktoś kiedyś zawrze pokój.

— Ktoś to zrobił, wasza lordowska mość. Wielu to zrobiło. Zawarliśmy sto pokojów z Brackenami i wiele z nich przypieczętowano małżeństwami. W żyłach każdego Blackwooda płynie krew Brackenów, a każdego Brackena krew Blackwoodów. Pokój Starego Króla trwał pół stulecia. Ale potem wybuchła jakaś nowa kłótnia, stare rany się otworzyły i znowu zaczęły krwawić. Dopóki ludzie pamiętają o krzywdach wyrządzonych ich przodkom, żaden pokój nie może się okazać trwały. I tak to się ciągnie, stulecie po stuleciu. My nienawidzimy Brackenów, a oni nienawidzą nas. Ojciec mówi, że to się nigdy nie skończy.

— Kiedyś może.

— Jak, wasza lordowska mość? Ojciec mówi, że stare rany nigdy się nie goją.

— Mój ojciec też miał swoje powiedzenie: „Nigdy nie rań wroga, jeśli możesz go zabić. Umarli się nie mszczą”.

— Ale ich synowie tak — zauważył Hoster przepraszającym tonem.

— Nie, jeśli ich również zabijesz. Jeśli wątpisz w moje słowa, zapytaj Casterlych. Zapytaj lorda i lady Tarbecków albo Reyne’ów z Castamere. Zapytaj księcia Smoczej Skały.

Ciemnoczerwone chmury widoczne nad wzgórzami na zachodzie przypomniały mu na chwilę o dzieciach Rhaegara spowitych w karmazynowe płaszcze.

— Czy dlatego zabiliście wszystkich Starków?

— Nie wszystkich — zaprzeczył Jaime. — Córki lorda Eddarda żyją. Jedna niedawno wyszła za mąż. Druga... — Brienne, gdzie jesteś? Czy ją znalazłaś? — ...jeśli bogowie są łaskawi, zapomni, że była Starkówną. Wyjdzie za krzepkiego kowala albo tłustego oberżystę, wypełni jego dom dziećmi i nigdy nie będzie musiała się bać, że jakiś rycerz rozbije ich głowy o mur.

— Bogowie są łaskawi — stwierdził zakładnik niepewnym głosem.

Wierz w to dalej. Jaime spiął Chwałę ostrogami.

Pennytree okazało się znacznie większą wioską, niż się spodziewał. Tu również zawitała wojna. Świadczyły o tym spopielone sady oraz wypalone skorupy budynków. Na każdy zniszczony dom przypadały jednak trzy odbudowane. W gęstniejącym błękitnym zmroku Jaime zauważył na co najmniej dwudziestu dachach nowe strzechy oraz drzwi wykonane ze świeżego drewna. Między stawem dla kaczek a kuźnią rosło drzewo, któremu osada zawdzięczała swą nazwę, wysoki, starożytny dąb. Jego powykręcane korzenie wysuwały się z ziemi na podobieństwo gniazda powolnych brązowych węży. Do potężnego pnia przybito setki starych miedziaków.

Peck wlepił wzrok w drzewo, a potem w puste domy.

— Gdzie się podziali ludzie?

— Ukrywają się — wyjaśnił Jaime.

W domach wygaszono wszystkie paleniska, ale niektóre jeszcze dymiły, a żadne nie było zimne. Jedynym żywym stworzeniem była znaleziona przez Gorącego Harry’ego Merrel a koza grzebiąca w ziemi w ogrodzie warzywnym... ale wioska miała silny fort o grubych kamiennych murach wysokości dwunastu stóp. Jaime wiedział, że tam właśnie znajdą wieśniaków. Ukryli się za tymi murami, gdy przybyli łupieżcy. Tylko dzięki temu wioska nadal istnieje. A teraz schowali się tam przede mną.

Podjechał do bram fortu.

— Hej wy, w środku. Nie zrobimy wam krzywdy. Jesteśmy królewskimi ludźmi.

Na murze nad bramą pojawiły się twarze.

— To królewscy ludzie spalili wioskę — zawołał jakiś mężczyzna. — Przedtem ludzie jakiegoś innego króla zabrali nam owce. Służyli innemu królowi, ale naszym owcom było wszystko jedno.

Królewscy ludzie zabili Harsleya i ser Ormonda, a Lacey gwałcili tak długo, aż umarła.

— To nie byli moi ludzie — zapewnił Jaime. — Otworzycie bramy?

— Jak już sobie pojedziecie.

Ser Kennos podjechał do Jaimego.

— Moglibyśmy z łatwością rozbić bramę albo podpalić fort.

— A oni rzucaliby na nas kamienie i zasypywali nas strzałami. — Jaime potrząsnął głową. — To byłaby krwawa robota i co by to dało? Ci ludzie nie zrobili nam nic złego. Przenocujemy w chatach, ale nie pozwalam nic kraść. Mamy własne zapasy.

Gdy na niebie pojawił się księżyc w kwadrze, przywiązali konie do palików na wioskowych błoniach, a potem spożyli kolację złożoną z solonej baraniny, suszonych jabłek i twardego sera.

Jaime jadł niewiele, dzieląc się bukłakiem wina z Peckiem i zakładnikiem Hosem. Próbował policzyć miedziaki przybite do starego dębu, ale było ich za wiele i ciągle tracił rachubę. O co w tym chodzi? Chłopak Blackwoodów mógłby mu powiedzieć, gdyby Jaime go zapytał, ale to popsułoby tajemnicę.

Wystawił straże, by nikt nie mógł opuścić wioski. Wysłał też zwiadowców, żeby się upewnić, że żaden nieprzyjaciel ich nie zaskoczy. Gdy zbliżała się północ, dwaj z nich wrócili z pojmaną kobietą.

— Po prostu do nas podjechała i oznajmiła, że chce z tobą porozmawiać, panie.

Jaime wstał.

— Pani, nie sądziłem, że ujrzę cię tak szybko. — Bogowie bądźcie łaskawi, wygląda dziesięć lat starzej, niż kiedy widziałem ją ostatnio. I co się stało z jej twarzą? — Ten bandaż... zostałaś ranna...

— To ukąszenie. — Dotknęła rękojeści miecza, tego, który jej dał. Wierny Przysiędze. — Panie, zleciłeś mi misję.

— Dziewczyna. Znalazłaś ją?

— Znalazłam — potwierdziła Brienne, Dziewica z Tarthu.

— I gdzie ona jest?

— Dzień jazdy stąd. Mogę cię do niej zaprowadzić, ser, ale będziesz musiał pojechać ze mną sam. W przeciwnym razie Ogar ją zabije.

JON

— R’hlorze — śpiewała Melisandre, unosząc ręce pośród padającego śniegu — jesteś światłem w naszych oczach, ogniem w naszych sercach, żarem w naszych lędźwiach. Twoje jest słońce, które ogrzewa nasze dni, twoje są gwiazdy ogrzewające nas w ciemnościach nocy.

— Wszyscy chwalą R’hllora, Pana Światła — odpowiedzieli goście weselni nieskładnym chórem, nim ich słowa porwał lodowaty powiew. Jon Snow postawił kaptur płaszcza.

Śnieg nie sypał dziś gęsto, tylko trochę płatków tańczących w powietrzu, ale wiatr dął ze wschodu, wzdłuż Muru, zimny jak tchnienie lodowego smoka z opowieści Starej Niani. Nawet ogień Melisandre drżał, płomienie kuliły się w wykopie, wzbogacając śpiew czerwonej kapłanki cichym buzowaniem. Tylko Duchowi chłód najwyraźniej nie przeszkadzał.

Alys Karstark pochyliła się ku Jonowi.

— Śnieg podczas ślubu zapowiada zimne małżeństwo. Tak zawsze mawiała mi pani matka.

Jon zerknął na królową Selyse. Tego dnia, gdy wyszła za Stannisa, musiało sypać naprawdę potężnie. Skulona pod gronostajowym futrem, otoczona przez damy dworu, służki oraz rycerzy królowa z południa sprawiała wrażenie kruchej, bladej i skurczonej. Na jej cienkich wargach zamarł wysilony uśmieszek, ale w oczach gorzała pobożność. Nienawidzi zimna, ale kocha płomienie. Musiał tylko na nią spojrzeć, by to sobie uświadomić. Na jedno słowo Melisandre z własnej woli weszłaby w ogień, objęła go jak kochanka.

Nie wszyscy ludzie królowej podzielali jej żarliwość. Ser Brus wyglądał na podpitego, ser Malegorn zaciskał urękawicznioną dłoń na tyłku stojącej obok damy, ser Narbert ziewał, a ser Patrek z Królewskiej Góry miał gniewną minę. Jon Snow zaczynał rozumieć, dlaczego Stannis zostawił tych ludzi swej królowej.