Spojrzeli sobie w oczy.
Warg!
Nagle obaj wpadli na siebie, wilk i wilkor, i nie było już miejsca na myśli. Świat skurczył się do zębów i pazurów, tumany śniegu wzbijały się w górę, gdy obaj krążyli, przetaczali się i gryźli. Dwa pozostałe wilki warczały, kłapiąc zębami. Lato zacisnął zęby na skołtunionym futrze, na kończynie cienkiej jak suchy patyk, ale jednooki wilk drapnął go w brzuch i uwolnił łapę. Potem przetoczył się i skoczył do ataku. Pożółkłe zęby złapały za gardło, ale wilkor strącił z siebie starego szarego kuzyna niczym szczura, a potem runął na niego i zwalił go z nóg. Dwa wilki przetaczały się, gryzły i wierzgały, nie przestając walczyć, aż śnieg wokół nich pokryły świeże plamy krwi. Na koniec jednak stary jednooki zwierz padł na ziemię, odsłaniając brzuch. Wilkor kłapnął zębami jeszcze dwa razy, obwąchał jego tyłek, a potem podniósł nogę.
Kilka kłapnięć i ostrzegawcze warknięcie wystarczyły, by wilczyca i ogon również się poddały. Stado należało do niego.
Zdobycz również. Przechodził od jednego trupa do drugiego, obwąchując wszystkie, nim wreszcie zdecydował się na największego. Mężczyzna z obgryzioną twarzą ściskał w dłoni czarne żelazo. Drugą rękę odcięto mu w nadgarstku. Kikut krył się w skórzanym rękawie. Z poderżniętego gardła powoli wypływała gęsta krew. Wilk pochłeptał ją, polizał pozbawione nosa, oczu i policzków resztki oblicza, a potem wcisnął pysk w szyję, rozszarpał ją i połknął kęs słodkiego mięsa. Nic, co jadł dotąd, nie smakowało nawet w połowie tak dobrze.
Gdy już skończył z tym człowiekiem, przeszedł do następnego, również pożerając najsmaczniejsze kąski. Kruki przyglądały się mu, siedząc na gałęziach, ciemnookie i milczące. Wokół nich wciąż sypał śnieg. Pozostałe wilki zadowoliły się tym, co im zostawił. Pierwszy pożywił się jednooki basior, po nim wilczyca, a na końcu ogon.
Należały teraz do niego. Były jego stadem.
Nie – wyszeptał chłopiec. Mamy inne stado. Dama nie żyje i być może Szary Wicher również, ale są jeszcze Kudłacz, Nymeria i Duch. Pamiętasz Ducha?
Obraz sypiącego śniegu i ucztujących wilków zaczął się zamazywać. Jego twarz musnął ciepły powiew, pocieszający jak pocałunki matki. Ogień – pomyślał. Dym.
Poruszył nosem, czując woń pieczystego. Potem las zniknął. Znowu był w długim domu, wrócił do kalekiego ciała, wpatrywał się w ogień. Meera Reed obracała nad nim kawał surowego czerwonego mięsa. Jego powierzchnia poczerniała już, tryskając tłuszczem.
– Akurat na czas – stwierdziła. Bran potarł powieki kłębem dłoni i poczołgał się pod ścianę, żeby usiąść. – O mało nie przespałeś kolacji. Zwiadowca znalazł lochę.
Za jej plecami Hodor chciwie pochłaniał kawał gorącego przypalonego mięsa. Na brodę spływały mu krew i tłuszcz, a spomiędzy palców wydostawały się smużki dymu.
– Hodor – mamrotał w przerwach między kęsami. – Hodor, hodor.
Miecz leżał na klepisku obok niego. Jojen Reed ogryzał kość, kilkanaście razy przeżuwając każdy maleńki kęs, nim go połknął.
Zwiadowca zabił świnię. Zimnoręki stał obok drzwi. Na jego ramieniu siedział kruk.
Obaj wpatrywali się w ogień. Blask płomieni odbijał się w czterech czarnych oczach. On nie je – przypomniał sobie Bran. I boi się ognia.
– Powiedziałeś, żebyśmy nie palili ognisk – odezwał się chłopiec.
– Ściany zasłonią światło – odparł zwiadowca. – Zresztą zbliża się już świt. Wkrótce ruszymy w drogę.
– Co się stało z ludźmi? Wrogami, którzy za nami szli?
– Nie sprawią wam kłopotu.
– Kim byli? Dzikimi?
Meera odwróciła mięso, by upiekło się z drugiej strony. Hodor głośno żuł i przełykał, mamrocząc radośnie pod nosem. Tylko Jojen sprawiał wrażenie, że wie, co się dzieje.
Zimnoręki odwrócił głowę i spojrzał na Brana.
– Byli wrogami.
Ludźmi z Nocnej Straży.
– Zabiłeś ich. Ty i kruki. Twarze mieli rozszarpane, a oczy zniknęły. – Zimnoręki nie próbował temu zaprzeczyć. – To byli twoi bracia. Widziałem to. Wilki zerwały z nich ubrania, ale i tak je poznałem. Płaszcze były czarne. Jak twoje dłonie. – Zimnoręki milczał. – Kim jesteś? Dlaczego masz czarne ręce?
Zwiadowca przyjrzał się swym dłoniom, jakby nigdy dotąd ich nie zauważył.
– Gdy serce przestanie bić, krew człowieka spływa do kończyn. Tam gęstnieje i krzepnie – ochrypły głos płynął z gardła, brzydki i cienki jak jego właściciel. – Dłonie i stopy robią się obrzęknięte i czarne jak pudding, a reszta ciała biała niczym mleko.
Meera Reed wstała, ściskając trójząb w garści. Na jego zębach nadal wisiał kawał dymiącego mięsa.
– Pokaż nam twarz.
Zwiadowca nawet nie drgnął.
– On nic żyje. – Bran czuł w gardle smak żółci. – Meero, to jakiś martwy stwór.
Potwory nic mogą przejść, dopóki Mur stoi i ludzie z Nocnej Straży dochowują wierności. Tak zawsze mówiła Stara Niania. Spotkał się z nami pod Murem, ale nie mógł przejść na drugą stronę. Dlatego wysłał Sama i tę dziką dziewczynę.
Meera zacisnęła urękawicznioną dłoń na rękojeści trójzębu.
– Kto cię przysłał? Kim jest ta trójoka wrona?
– To przyjaciel. Śniący, czarodziej, zwijcie go jak chcecie. Ostatni zielony jasnowidz.
Drewniane drzwi długiego domu otworzyły się nagle. Na dworze zawodził nocny wicher, złowrogi i posępny. Na drzewach siedziało mnóstwo wrzeszczących kruków.
Zimnoręki nie ruszał się z miejsca.
– Jesteś potworem – oskarżył go Bran.
Zwiadowca popatrzył na chłopca, jakby reszta grupy nie istniała.
– Twoim potworem, Brandonie Stark.
– Twoim – powtórzył echem kruk siedzący na jego ramieniu. Siedzące na drzewach ptaszyska podjęły ten okrzyk, aż wreszcie nocny las wypełniły echa pieśni stada. –
Twoim, twoim, twoim.
– Jojenie, czy śniłeś o tym? – zapytała brata Meera. – Kim on jest? Czym jest? Co mamy teraz zrobić?
– Pójdziemy ze zwiadowcą – odparł chłopak. – Zawędrowaliśmy za daleko, żeby zawrócić, Meero. Nie mielibyśmy szans dotrzeć do Muru. Musimy iść za potworem Brana albo zginiemy.
TYRION
Opuścili Pentos przez Bramę Wschodzącego Słońca, choć Tyrion Lannister nie miał okazji zobaczyć wschodu.
– To będzie tak, jakbyś nigdy nie odwiedził Pentos, mój mały przyjacielu – zapewnił magister Illyrio, zaciągając zasłony z fioletowego aksamitu. – Nikt nie może zobaczyć, że opuszczasz miasto, tak samo, jak nikt nie widział, że do niego przybyłeś.
– Nikt oprócz marynarzy, którzy wsadzili mnie do beczki, chłopca okrętowego, który po mnie sprzątał, dziewczyny, która grzała mi łoże, i tej zdradzieckiej piegowatej praczki.
Aha, i jeszcze twoich strażników. Wiedzą, że nie siedzisz tu sam, chyba że wyciąłeś im rozum razem z jajami.
Lektykę zawieszono na grubych skórzanych pasach między ośmioma gigantycznymi końmi pociągowymi. Obok zwierząt szło czterech eunuchów, po dwóch z każdej strony.
Kolejni maszerowali z tyłu, strzegąc bagaży.
– Nieskalani potrafią milczeć – zapewnił Illyrio. – A galera, na której przypłynąłeś, jest już w drodze do Asshai. Miną dwa lata, nim wróci, o ile morza będą łaskawe. Jeśli zaś chodzi o moich domowników, wszyscy mnie kochają. Nikt z nich z pewnością mnie nie zdradzi.