Выбрать главу

To wyraźnie rozbawiło najemnika.

— Kto ci o tym powiedział?

— Nikt. Większość opowieści o tych bestiach to karma dla głupców. Smoki, które mówią albo gromadzą złoto i klejnoty; smoki na czterech nogach, o brzuchach wielkich jak słonie; smoki grające w zagadki ze sfinksami... wszystko to nonsens. Ale w starych księgach można też znaleźć prawdę. Nie tylko wiem, że smoki królowej poczuły do ciebie sympatię, ale potrafię ci powiedzieć dlaczego.

— Matka mówiła, że w żyłach ojca płynęła kropla smoczej krwi.

— Dwie krople. Albo to, albo miał kutasa długiego na sześć stóp. Znasz tę opowieść? Ja znam.

Jest z ciebie bystry Plumm, wiesz więc, że moja głowa jest warta tytułu lordowskiego... ale w Westeros, na drugim końcu świata. Nim byś tam dotarł, zostałyby z niej tylko czaszka i robaki.

Moja słodka siostra powie, że czaszka należała do kogoś innego, i nie otrzymasz obiecanej nagrody. Wiesz, jak to jest z królowymi. Wszystko to kapryśne pizdy, a Cersei jest z nich najgorsza.

Brązowy Ben podrapał się po brodzie.

— Mógłbym cię tam dostarczyć żywego. Albo wsadzić twoją głowę do słoja i zamarynować.

— Albo związać swój los ze mną. To najrozsądniejsze rozwiązanie — zapewnił z uśmiechem Tyrion. — Narodziłem się jako drugi syn. Ta kompania jest mi przeznaczona.

— W Drugich Synach nie ma miejsca dla komediantów — oznajmił ze wzgardą zbir odziany na różowo. — Potrzebujemy ludzi, którzy umieją walczyć.

— Przyprowadziłem wam jednego.

Tyrion wskazał kciukiem na Mormonta.

— Tę kreaturę? — Zbir parsknął śmiechem. — Niezły z niego brzydal, ale same blizny nikogo nie czynią Drugim Synem.

Tyrion zatoczył różnobarwnymi oczyma.

— Lordzie Plumm, kim są ci twoi dwaj przyjaciele? Ten w różowym mnie irytuje.

Zbir wykrzywił usta w grymasie złości, a mężczyzna z gęsim piórem zachichotał, słysząc te bezczelne słowa. To jednak Jorah Mormont przedstawił obu karłu.

— Kałamarz jest płatnikiem kompanii. Ten w pawim stroju każe się zwać Kasporiem Sprytnym, choć trafniejsze byłoby miano Kasporio Pizda. Wredny skurczybyk.

Twarz Mormonta mogła być nierozpoznawalna z powodu siniaków, ale jego głos się nie zmienił. Kasporio obrzucił go zdumionym spojrzeniem, ale zmarszczki wokół oczu Plumma pogłębiły się z wesołości.

— Jorah Mormont? To ty? Wyglądasz mniej dumnie niż w chwili, gdy nas opuściłeś. Czy musimy nadal mówić do ciebie „ser”?

Ser Jorah rozciągnął opuchnięte wargi w groteskowym uśmiechu.

— Daj mi miecz, a będziesz mógł zwać mnie jak chcesz, Ben.

Kasporio odsunął się od niego.

— Wygnała cię...

— Ale wróciłem. Możesz mnie zwać głupcem.

Zakochanym głupcem. Tyrion odchrząknął.

— Dawne czasy możecie powspominać później... kiedy już wam wyjaśnię, dlaczego moja głowa bardziej się wam przyda na właściwym dla siebie miejscu. Przekonasz się, lordzie Plumm, że potrafię być bardzo hojny dla przyjaciół. Jeśli wątpisz w moje słowa, zapytaj Bronna. Zapytaj Shaggę, syna Dolfa. I Timetta, syna Timetta.

— A kim oni są? — zapytał mężczyzna zwany Kałamarzem.

— Dobrymi ludźmi, którzy zaprzysięgli mi swe miecze i świetnie wyszli na tej służbie. -

Wzruszył ramionami. — W porządku, skłamałem z tymi „dobrymi”. To były krwiożercze skurwysyny, tak samo jak wy.

— Może i tak — mruknął Brązowy Ben. — A może po prostu wymyśliłeś kilka imion na poczekaniu. Mówisz, Shagga? Czy to kobieta?

— Cycki ma całkiem spore. Kiedy znowu się spotkamy, zajrzę mu w portki, żeby się upewnić.

Czy to stół do cyvasse? Wyjmij figury, to zagramy. Ale najpierw chciałbym kielich wina. Gardło mi zaschło na kość, a widzę, że mamy mnóstwo spraw do obgadania.

JON

Tej nocy śnili mu się dzicy. Z lasu dobiegało ich wycie. Maszerowali naprzód przy akompaniamencie zawodzenia rogów i łoskotu bębnów. Bum, DUM, bum, DUM, bum, DUM — dźwięk brzmiał jak tysiąc serc bijących jednym rytmem. Niektórzy mieli włócznie, inni łuki albo topory. Jeszcze inni jechali na rydwanach z kości, ciągniętych przez zaprzęgi psów wielkich jak kucyki. Towarzyszyły im olbrzymy wysokie na czterdzieści stóp. W rękach dzierżyły drewniane młoty wielkości dębów.

— Trzymajcie szyk — wołał Jon Snow. — Odeprzyjcie ich. — Stał sam na szczycie Muru. — Ogień — zawołał. — Nakarmcie ich ogniem.

Nikt go jednak nie słuchał.

Wszyscy odeszli. Porzucili mnie.

Płonące strzały pomknęły w górę, ciągnąc za sobą języki ognia. Słomiane kukły braci runęły w dół. Ich czarne płaszcze płonęły.

Snow — zawołał orzeł, gdy wrogowie zaczęli włazić na Mur niczym pająki. Jon miał zbroję z czarnego lodu, ale miecz w jego dłoni gorzał czerwonym płomieniem. Gdy umarli wchodzili na szczyt, strącał ich na dół, by zginęli znowu. Zabił siwobrodego starca, bezbrodego chłopca, olbrzyma, chudzielca ze spiłowanymi zębami i dziewczynę o gęstych rudych włosach. Zbyt późno rozpoznał Ygritte. Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.

Świat rozpuścił się w czerwonej mgle. Jon dźgał, rąbał i ciął. Powalił Donala Noye’a i wyprał flaki Głuchemu Dickowi Fol ardowi. Qhorin Półręki osunął się na kolana, nadaremnie próbując powstrzymać krew wypływającą z szyi.

— Jestem lordem Winterfel — krzyczał Jon. Tym razem pojawił się przed nim Robb. We włosach miał topniejący śnieg. Długi Pazur uciął mu głowę. Wtem Jon poczuł, że za ramię ściska go sękata dłoń. Odwrócił się błyskawicznie...

...i obudził się. Kruk dziobał go w pierś.

Snow — wrzasnęło ptaszysko. Jon przegnał je ręką. Kruk zaskrzeczał z niezadowolenia i przefrunął na słupek łoża, by łypać złowieszczo na lorda dowódcę w poprzedzającym świt półmroku.

Dzień wreszcie nadszedł. Była godzina wilka. Wkrótce wzejdzie słońce i przez tunel pod Murem przejdą cztery tysiące dzikich. Obłęd. Jon Snow przeczesał włosy poparzoną dłonią, po raz kolejny zadając sobie pytanie, co robi. Gdy brama się otworzy, nie będzie już odwrotu. To Stary Niedźwiedź powinien był paktować z Tormundem. Albo Jaremy Rykker, Qhorin Półręki, Denys Mal ister czy jakiś inny doświadczony mężczyzna. Było już jednak za późno na podobne żale. Każda decyzja wiązała się z ryzykiem, każda miała swoje konsekwencje. Doprowadzi tę grę do końca.

Wstał i ubrał się po ciemku. Kruk Mormonta latał po pokoju.

— Ziarno — wołał ptak. — Król. Snow, Jon Snow, Jon Snow.

To było dziwne. Jon nie pamiętał, by ptak kiedykolwiek przedtem wołał go z imienia i nazwiska.

Zjadł śniadanie w piwnicy ze swymi oficerami. Smażony chleb, smażone jajka i jęczmienne płatki, popite słabym jasnym piwem. Podczas posiłku raz jeszcze omówili wszystkie przygotowania.

— Jesteśmy gotowi — zapewnił Bowen Marsh. — Jeśli dzicy dotrzymają warunków umowy, wszystko pójdzie tak, jak kazałeś.

A jeśli nie, może dojść do krwawej jatki.

— Pamiętajcie, że ludzie Tormunda są głodni, zmarznięci i wystraszeni — rzekł im Jon. -