Выбрать главу

Zawsze rankiem znajdowaliśmy wtedy trochę trupów. Chyba że to one znalazły nas pierwsze.

Nocą, gdy Torwynd... mój chłopak, on...

Tormund odwrócił twarz.

— Wiem — rzekł Jon Snow.

Dziki spojrzał na niego.

— Nic nie wiesz. Zabiłeś umarłego, słyszałem o tym. Mance zabił stu. Z trupami można walczyć, ale gdy nadchodzą ich panowie, gdy podnosi się biała mgła... jak się walczy z mgłą, wrono? Cienie z zębami... powietrze tak zimne, że oddychanie sprawia ból, jakby ktoś przeszywał ci pierś nożem... nie wiesz, nie możesz wiedzieć... czy twój miecz może przeciąć zimno?

Przekonamy się — pomyślał Jon, wspominając to, co wyczytał Sam w starych księgach. Długi Pazur wykuto w ogniach dawnej Valyri , w smoczym płomieniu, a potem nasycono zaklęciami.

Smocza stal. Tak nazwał ją Sam. Mocniejsza od zwykłej, lżejsza, twardsza, ostrzejsza... Ale księgi to tylko słowa. Prawdziwą próbą będzie bitwa.

— Nie mylisz się — przyznał Jon. — Nie wiem. I jeśli bogowie są łaskawi, nigdy się nie dowiem.

— Bogowie rzadko bywają łaskawi, Jonie Snow. — Tormund wskazał głową na niebo. — Zbierają się chmury. Już robi się ciemniej i zimniej. Wasz Mur przestał płakać. Spójrz. — Odwrócił się w stronę Toregga. — Wracaj do obozu i popędź ich — rozkazał mu. Chorzy i słabi, śpiochy i tchórze, każ wszystkim się ruszać. Podpal ich cholerne namioty, jeśli będzie trzeba. O zmierzchu musimy zamknąć bramę. Jeśli ktoś nie zdąży do tej pory przejść, lepiej niech się modli, by Inni dorwali go przede mną. Słyszałeś?

— Słyszałem.

Toregg wbił pięty w końskie boki i pocwałował ku tyłowi kolumny.

Dzikim nie było końca. Robiło się coraz ciemniej, zgodnie z przewidywaniami Tormunda.

Chmury przesłoniły niebo od horyzontu po horyzont. Ciepło umknęło. Pod bramą coraz częściej dochodziło do przepychanek. Ludzie, kozy i woły, wszyscy starali się jak najszybciej wejść do tunelu. To coś więcej niż niecierpliwość — uświadomił sobie Jon. To strach. Wojownicy, włóczniczki, łupieżcy, wszyscy boją się tego lasu. Cieni wędrujących wśród drzew. Chcą znaleźć się za Murem, nim zapadnie noc.

W powietrzu zatańczył płatek śniegu. Potem drugi. Zatańcz ze mną, Jonie Snow. Wkrótce ze mną zatańczysz.

Dzikim nie było końca. Niektórzy posuwali się teraz szybciej, wręcz biegnąc przez pole dawnej bitwy. Inni — starcy, dzieci, chorzy — ledwie mogli się ruszać. Rankiem pole pokrywała gruba warstwa starego śniegu pokrytego białą skorupą, lśniącą w blasku słońca. Przejście wolnych ludzi zamieniło go w grząskie brązowo-czarne błoto: drewniane koła i końskie kopyta, płozy z kości, rogu i żelaza, świńskie racice, ciężkie buciory, rozszczepione kopyta krów i wołów, czarne bose stopy Rogostopych, wszystkie zostawiły tu swoje ślady. Miękki grunt dodatkowo spowalniał marsz kolumny.

— Przydałaby się większa brama — raz jeszcze poskarżył się Tormund.

Późnym popołudniem śnieg sypał już miarowo, ale rzeka dzikich skurczyła się do rozmiarów strumienia. Spomiędzy drzew, wśród których rozbito obóz, buchały ku niebu słupy dymu.

— To Toregg — wyjaśnił Tormund. — Pali trupy. Co noc niektórzy z tych, którzy zasnęli, już się nie budzą. Można ich znaleźć w namiotach, jeśli je mają, skulonych i zamarzniętych. Mój syn wie, co trzeba zrobić.

Gdy Toregg wrócił z lasu, strużka dzikich była już bardzo wąska. Towarzyszyło mu kilkunastu konnych wojowników uzbrojonych we włócznie i miecze.

— To moja tylna straż — wyjaśnił Tormund ze szczerbatym uśmiechem. — Wrony mają zwiadowców i my też. Zostawiłem ich w obozie na wypadek, gdyby nas zaatakowano, zanim wszyscy przejdą.

— Twoi najlepsi ludzie.

— Albo najgorsi. Każdy z nich zabił kiedyś wronę.

Jeźdźcom towarzyszył jeden człowiek idący na piechotę.

Truchtał za nim jakiś wielki zwierz. To dzik — uświadomił sobie Jon. Ogromny odyniec.

Dwukrotnie większe od Ducha stworzenie porastała szorstka czarna szczecina, a jego kły dorównywały długością ramieniu mężczyzny. Jon nigdy dotąd nie widział tak wielkiej i brzydkiej dzikiej świni. Towarzyszący zwierzęciu mężczyzna również nie grzeszył urodą. Był potężnie zbudowany, miał czarne brwi, płaski nos, obwisłe policzki pokryte ciemnym zarostem i małe, czarne, blisko osadzone oczka.

— To Borroq.

Tormund odwrócił głowę i splunął.

— Zmiennoskóry.

To nie było pytanie. Jon skądś o tym wiedział.

Duch odwrócił głowę. Padający śnieg zamaskował woń dzika, ale biały wilk w końcu go zwęszył. Wysunął się przed Jona, obnażając kły w bezgłośnym grymasie.

— Nie! — warknął Jon. — Duch, siad. Zostań. Zostań!

— Dziki i wilki — mruknął Tormund. — Lepiej zamknij dziś na noc tego zwierza. Dopilnuję, żeby Borroq zrobił to samo ze swoją świnią. — Zerknął na ciemniejące niebo. — To już ostatni.

Najwyższy czas. Będzie sypało przez całą noc. Czuję to. Pora zobaczyć, co jest po drugiej stronie tego lodu.

— Idź pierwszy — rzekł mu Jon. — Chcę ostatni przejść pod lodem. Spotkamy się na uczcie.

— Uczta? Ha! To słowo słyszę z radością.

Dziki zawrócił małą klacz ku bramie i klepnął ją w zad. Toregg i jeźdźcy podążyli za nim.

Przed wejściem zsiedli z koni, by przeprowadzić je przez tunel. Bowen Marsh zaczekał jeszcze, by przypilnować swych zarządców, wprowadzających do środka ostatnie wozy. Potem zostali tylko Jon Snow i jego strażnicy.

Zmiennoskóry zatrzymał się w odległości dziesięciu jardów od niego. Jego potwór grzebał racicą w błocie i pochrząkiwał. Czarny garbaty grzbiet odyńca pokryła cienka warstewka śniegu.

Nagle zwierz prychnął i opuścił łeb. Przez pół uderzenia serca Jon sądził, że dzik gotuje się do szarży. Towarzyszący mu ludzie pochylili włócznie.

— Bracie — rzekł Borroq.

— Lepiej już idź. Zaraz zamkniemy bramę.

— Zróbcie to — zgodził się zmiennoskóry. — Zamknijcie ją mocno. Nadchodzą oni, wrono. -

Rozciągnął usta w najbrzydszym uśmiechu, jaki Jon w życiu widział, i ruszył ku bramie. Odyniec szedł za nim. Padający śnieg pokrywał ich ślady.

— To już koniec — stwierdził Rory, gdy zniknęli w tunelu.

Nie — pomyślał Jon Snow. To dopiero początek.

Bowen Marsh czekał na niego na południe od Muru z tabliczką pełną cyfr.

— Przez bramę przeszło dziś trzy tysiące stu dziewiętnastu dzikich — poinformował go lord zarządca. — Sześćdziesięciu zakładników po nakarmieniu wysłano do Wschodniej Strażnicy i Wieży Cieni. Edd Tol ett pojechał z sześcioma wozami pełnymi kobiet do Długiego Kurhanu.

Reszta nadal jest z nami.

— To nie potrwa długo — obiecał mu Jon. — Za dzień albo dwa Tormund zamierza poprowadzić swoich ludzi do Dębowej Tarczy. Reszta również odejdzie, gdy tylko zdecydujemy, gdzie ich umieścić.

— Skoro tak mówisz, lordzie Snow — odparł Bowen Marsh sztywnym tonem sugerującym, że wie, gdzie chciałby ich umieścić.

Zamek, do którego wrócił Jon, bardzo się różnił od tego, który opuścił rankiem. Odkąd przybył do Czarnego Zamku, zawsze wypełniała go cisza i cienie. Nieliczni odziani w czerń ludzie krążyli niczym duchy po ruinach fortecy mającej ongiś dziesięć razy więcej mieszkańców.