Mów prawdę, książę Żabo. Czego chcesz ode mnie i moich ludzi?
— Chcę, żebyście pomogli mi ukraść smoka.
Caggo Trupobójca zachichotał. Ładna Meris rozciągnęła usta w bladym uśmieszku. Denzo D’han zagwizdał.
Obdarty Książę oparł się tylko wygodniej.
— Za smoka podwójna zapłata to za mało, książątko. Nawet żaba powinna o tym wiedzieć.
Smoki są drogie. A ludzie, którzy płacą obietnicami, powinni mieć przynajmniej tyle rozsądku, by oferować więcej.
— Jeśli pragniesz potrójnej...
— Pragnę Pentos — przerwał mu Obdarty Książę.
GRYF ODRODZONY
Najpierw wysłał do ataku łuczników.
Czarny Balaq dowodził tysiącem uzbrojonych w łuki ludzi. W młodości Jon Connington podzielał pogardę, jaką większość rycerzy darzyła tę broń, ale na wygnaniu zmądrzał. Strzała była na swój sposób równie śmiercionośna jak miecz. Zażądał więc, by Bezdomny Harry Strickland podzielił oddział Balaqa na dziesięć kompanii i umieścił każdą na innym okręcie.
Sześć z tych okrętów trzymało się blisko siebie i zdołało wysadzić pasażerów na Przylądku Gniewu. Cztery pozostałe się spóźniały i choć Volanteńczycy zapewniali, że prędzej czy później się zjawią, Gryf był przekonany, że najprawdopodobniej zatonęły albo wylądowały w innym miejscu. Znaczyło to, że kompanii zostało sześciuset łuczników. Do tego zadania wystarczyło dwustu.
— Spróbują wysyłać kruki — ostrzegł Czarnego Balaqa Connington. — Strąćcie wszystkie ptaki, które odlecą z zamku.
— Zrobimy to — zapewnił Letniak.
Jedna trzecia jego ludzi używała kusz, a druga równie liczna grupa wykonanych z rogów i ścięgien refleksyjnych łuków wschodniego typu. Lepsze od nich były wielkie cisowe łuki, z jakich strzelali łucznicy westeroskiego pochodzenia, najlepsze zaś ogromne łuki z drewna złotego serca, jakimi mógł się pochwalić sam Balaq i pięćdziesięciu jego Letniaków. Tylko łuki ze smoczej kości miały większy zasięg. Wszyscy ludzie Balaqa, bez względu na to, jaką bronią się posługiwali, mieli jednak bystre oczy i byli doświadczonymi weteranami, którzy dowiedli swej wartości w setce bitew, wypadów i potyczek. Pod Gniazdem Gryfów potwierdzili ją po raz kolejny.
Zamek znajdował się na Przylądku Gniewu. Zbudowano go na wysokim wzniesieniu z ciemnoczerwonej skały, z trzech stron otoczonym wzburzonymi wodami Zatoki Rozbitków.
Jedynej drogi dostępu strzegła wieża bramna, za którą leżała długa nieosłonięta grań zwana przez Conningtonów gardłem gryfa. Wejście na górę przez gardło mogło kosztować mnóstwo ofiar, ponieważ na grani atakujący byli narażeni na włócznie, strzały i kamienie obrońców z dwóch okrągłych wież ulokowanych po obu stronach głównej bramy. Gryf spodziewał się, że stracą stu ludzi, może nawet więcej.
Stracili czterech.
Pozwolono, by pole przed wieżą bramną porósł las, dzięki czemu ludzie Franklyna Flowersa mogli się ukrywać w chaszczach i zbliżyć się do niej na dwadzieścia jardów, nim wychynęli spomiędzy drzew z taranem, który wykonali w obozie. Trzask drewna uderzającego o drewno przywabił na szczyt wieży dwóch ludzi. Łucznicy Czarnego Balaqa ustrzelili obu, nim strażnicy skończyli pocierać rozespane oczy. Okazało się, że bramę zamknięto, ale jej nie zaryglowano.
Ustąpiła przy drugim uderzeniu. Ludzie ser Franklyna pokonali już połowę gardła, nim we właściwym zamku zabrzmiał róg, ogłaszając alarm.
Pierwszy kruk zerwał się do lotu, gdy rzucono haki na szczyt muru kurtynowego, drugi zaś parę chwil później. Żaden z ptaków nie zdążył przelecieć więcej niż sto jardów, nim strąciły je strzały. Strażnik stojący na murze rzucił na pierwszych wchodzących na górę ludzi wiadro z olejem, ale ponieważ nie miał czasu go zagrzać, naczynie wyrządziło więcej szkód niż jego zawartość. Wkrótce w kilku miejscach na szczycie muru rozległ się szczęk mieczy. Ludzie ze Złotej Kompanii przełazili między blankami i biegli szczytem muru, krzycząc: „Gryf! Gryf!”.
Starożytny okrzyk bojowy rodu Conningtonów z pewnością jeszcze bardziej zdezorientował obrońców.
Po kilkunastu minutach było po wszystkim. Gryf przejechał przez gardło na białym rumaku u boku Bezdomnego Harry’ego Stricklanda. Gdy zbliżyli się do zamku, zauważył, że z wieży maestera zerwał się do lotu trzeci kruk, ale natychmiast ustrzelił go sam Balaq.
— Żadnych wiadomości — powiedział Connington ser Franklynowi Flowersowi na dziedzińcu.
Następnym, co wyleciało z wieży maestera, był sam maester. Machał rękami tak rozpaczliwie, że można było go wziąć za kolejnego ptaka.
To był koniec wszelkiego oporu. Pozostali zbrojni rzucili broń. Gniazdo Gryfów należało do niego. Jon Connington znowu był lordem.
— Ser Franklynie, sprawdź donżon i kuchnie — rozkazał.
— Wykurz stamtąd wszystkich, których znajdziesz. Malo, zrób to samo z wieżą maestera i zbrojownią. Ser Brendelu, ty zajmij się stajnią, septem i koszarami. Przyprowadźcie wszystkich na dziedziniec. Postarajcie się nie zabijać nikogo, kto nie upiera się, że chce umrzeć. Pragniemy zdobyć przychylność krain burzy, a rzeź nie jest drogą do tego celu. Pamiętajcie zajrzeć za ołtarz Matki. Są za nim ukryte schody prowadzące do tajnej drogi ucieczki z zamku. Jest też drugie tajne wyjście, pod północno-zachodnią wieżą. Prowadzi prosto na brzeg. Nie pozwólcie nikomu umknąć.
— Nie pozwolimy, panie — zapewnił Franklyn Flowers.
Wszyscy trzej oddalili się pośpiesznie. Connington odprowadził ich spojrzeniem, a potem skinął na Półmaestera.
— Haldonie, zajmij się ptaszarnią. Muszę dziś wieczorem wysłać kilka wiadomości.
— Miejmy nadzieję, że zostawili nam garstkę kruków.
Błyskawiczne zwycięstwo zaimponowało nawet Bezdomnemu Harry’emu.
— Nigdy bym nie pomyślał, że pójdzie tak łatwo — wyznał wielki kapitan, gdy weszli do wielkiej komnaty, by przyjrzeć się wyrzeźbionemu z drewna, pozłacanemu Gryfiemu Tronowi. Zasiadało na nim pięćdziesiąt pokoleń Conningtonów.
— Potem będzie trudniej. Udało się nam ich zaskoczyć, ale to nie potrwa wiecznie, nawet jeśli Czarny Balaq zestrzeli wszystkie kruki w królestwie.
Strickland przyjrzał się wyblakłym arrasom wiszącym na ścianach, łukom okien z ich niezliczonymi romboidalnymi szybkami z czerwonego i białego szkła oraz półkom na włócznie, miecze i młoty bojowe.
— Niech sobie nadchodzą. W tym zamku można się bronić przed dwudziestokrotnie liczniejszym przeciwnikiem, pod warunkiem że nie zabraknie nam zapasów. Mówisz, że jest tu tunel prowadzący nad morze?
— Do ukrytej zatoczki u podstawy góry, widocznej tylko podczas odpływu. — Connington nie miał jednak zamiaru czekać, aż „nadejdą”. Gniazdo Gryfów było silnym, ale małym zamkiem, i dopóki w nim pozostaną, również będą się wydawać mali. W pobliżu znajdował się jednak inny zamek, nieporównanie większy i niezdobyty. Jeśli go zdobędziemy, królestwo zadrży. — Muszę cię przeprosić, wielki kapitanie. Pod septem jest pochowany mój pan ojciec. Upłynęło już zbyt wiele lat, odkąd ostatnio modliłem się za niego.
— Oczywiście, wasza lordowska mość.
Gdy jednak się rozstali, Jon Connington nie poszedł do septu, lecz skierował się na szczyt wschodniej wieży, najwyższej w Gnieździe Gryfów. Po drodze wspominał chwile, gdy wspinał się na nią poprzednio — sto razy z panem ojcem, który uwielbiał spoglądać z góry na szczyty, lasy oraz morze i cieszyć się myślą, że wszystko to należy do rodu Conningtonów, i raz, tylko raz, z Rhaegarem Targaryenem. Książę Rhaegar wracał z Dorne i zatrzymał się tu z eskortą na dwa tygodnie. Był wtedy taki młody. Ja też miałem mniej lat niż teraz. Obaj byliśmy jeszcze chłopcami. Na uczcie powitalnej książę wziął w ręce swą harfę o srebrnych strunach i zagrał dla nich. Pieśń o miłości i zgubie — wspominał Jon Connington. Gdy odłożył instrument, wszystkie kobiety w komnacie płakały. Mężczyźni oczywiście tego nie robili, a już na pewno nie ojciec Jona, który kochał tylko ziemię. Lord Armond Connington poświęcił cały wieczór na próby przekonania księcia, by opowiedział się po jego stronie w sporze z lordem Morrigenem.