Przynosili mu jednak pieniądze: skórzane sakiewki wypchane złotem i srebrem oraz kwadratowymi żelaznymi monetami bitymi w Braavos. Postarzały mężczyzna odliczał je uważnie, sortował i układał w równe stosy. Nigdy nie patrzył na monety, a tylko je gryzł, wkładając je do ust po tej stronie, po której jeszcze miał zęby. Od czasu do czasu obracał któryś pieniążek na blacie, wsłuchując się w jego dźwięk.
Policzywszy wszystkie monety i poczuwszy ich smak, postarzały mężczyzna pisał coś na papierze, przystawiał pieczęć i wręczał dokument kapitanowi. Albo ściskał mu dłoń i przesuwał monety z powrotem do niego. Kiedy to zrobił, drugi mężczyzna czerwieniał na twarzy z gniewu albo bladł ze strachu.
Cat nic nie rozumiała.
— Płacą mu złotem i srebrem, a on daje im tylko papiery. Czy są głupi?
— Niektórzy z nich, być może. Większość jest po prostu ostrożna. Niektórzy próbują go nabrać. Ale on nie należy do ludzi, których łatwo oszukać.
— Ale co on im sprzedaje?
— Wystawia im noty pokrycia. Obiecuje, że jeśli ich statki zatoną podczas sztormu albo padną ofiarą piratów, zwróci im wartość statku razem z ładunkiem.
— Czy to jakiś zakład?
— Coś w tym rodzaju. Zakład, który każdy kapitan chce przegrać.
— Tak, ale jeśli go wygrają...
— ...stracą statek, a często nawet życie. Na morzu jest niebezpiecznie, szczególnie jesienią. Z pewnością wielu kapitanów tonących podczas sztormu znalazło choć małe pocieszenie w myśli o nocie pokrycia, którą zostawili w Braavos. W wiedzy, że wdowa i dzieci nie będą skazane na nędzę. — Na jego ustach wykwitł smutny uśmieszek. — Ale wystawić taką notę to jedno, a zrealizować ją to coś całkiem innego.
Cat zrozumiała. Któryś z nich z pewnością go nienawidzi. Któryś z nich przyszedł do Domu Czerni i Bieli i modlił się oto, żeby bóg go zabrał. Zastanawiała się, kto to był, ale miły staruszek nie chciał jej powiedzieć.
— Nie powinnaś się interesować takimi sprawami — rzekł. — Kim jesteś?
— Nikim.
— Ten, kto jest nikim, nie zadaje pytań. — Ujął jej dłonie.
— Jeśli nie potrafisz tego zrobić, wystarczy, że to powiesz. Nie ma w tym wstydu. Niektórzy są stworzeni do tego, by służyć Bogu o Wielu Twarzach, a inni nie. Powiedz tylko słowo, a uwolnimy cię od tego zadania.
— Zrobię to. Powiedziałam, że to zrobię, i dotrzymam słowa.
Ale jak? To było trudniejsze.
Miał strażników. Dwóch. Jeden był wysoki i chudy, a drugi niski i gruby. Łazili za nim wszędzie, od chwili, gdy rano opuścił dom, aż do powrotu po zmierzchu. Pilnowali, by nikt się do niego nie zbliżał. Pewnego razu jakiś pijak zatoczył się ku niemu, gdy postarzały mężczyzna wracał do domu, ale wysoki strażnik zastąpił mu drogę, popchnął go mocno i przewrócił na ziemię. W jadłodajni niski strażnik zawsze pierwszy kosztował zupę cebulową. Postarzały mężczyzna czekał, aż zupa wystygnie, nim pociągnął pierwszy łyk. Tyle czasu wystarczyło, by się upewnić, że strażnikowi nic się nie stało.
— On się boi — uświadomiła sobie. — Albo wie, że ktoś chce go zabić.
— Nie wie — zapewnił miły staruszek. — Ale podejrzewa.
— Strażnicy mu towarzyszą, nawet gdy idzie się załatwić — ciągnęła. — Ale on nie idzie z nimi.
Wysoki jest szybszy. Zaczekam, aż pójdzie to zrobić, wejdę do jadłodajni i pchnę postarzałego mężczyznę sztyletem w oko.
— A co z drugim strażnikiem?
— Jest powolny i głupi. Jego też zabiję.
— Czy jesteś jakimś rzeźnikiem na polu bitwy, by zarzynać każdego, kto stanie ci na drodze?
— Nie.
— Mam taką nadzieję. Jesteś sługą Boga o Wielu Twarzach, a ci, którzy mu służą, przyznają dar tylko tym, których wybrano i naznaczono.
Zrozumiała. Mam zabić tylko jego. Nikogo innego.
Minęły jeszcze trzy dni obserwacji, nim wreszcie znalazła sposób. Potem poświęciła kolejny dzień na ćwiczenia z nożykiem. Rudy Roggo nauczył ją posługiwania się nim, ale odkąd zabrali jej oczy, nie ukradła ani jednej sakiewki. Chciała się upewnić, że nadal potrafi to robić. Gładko i szybko, bez wahania — powtarzała sobie, raz po raz wysuwając kozik z rękawa. Gdy już się upewniła, że pamięta, jak to się robi, naostrzyła nożyk na osełce, aż jego klinga lśniła srebrnoniebieskawo w blasku świecy. Druga część była trudniejsza, ale pomogła jej bezdomna dziewczynka.
— Jutro ofiaruję mu dar — oznajmiła przy śniadaniu.
— Bóg o Wielu Twarzach będzie zadowolony. — Miły staruszek wstał. — Dużo ludzi zna Cat znad Kanałów. Jeśli ktoś zobaczy, że to uczyniła, Brusco i jego córki mogą mieć kłopoty. Pora, byś dostała nową twarz.
Dziewczynka nie uśmiechnęła się, ale w głębi duszy była zadowolona. Raz już straciła Cat i czuła po niej żałobę. Nie chciała jej utracić znowu.
— Jak będę wyglądała?
— Będziesz brzydka. Kobiety będą odwracały wzrok na twój widok. Dzieci będą się na ciebie gapiły i pokazywały cię palcami. Silni mężczyźni będą się nad tobą litowali, a niektórzy mogą nawet uronić łzę. Nikt, kto cię zobaczy, szybko o tobie nie zapomni. Chodź.
Miły staruszek zdjął z haka żelazną latarnię i ruszył przed siebie, mijając czarny basen oraz szeregi milczących, pogrążonych w mroku bogów, aż wreszcie dotarł do schodów położonych z tyłu świątyni. Bezdomna dziewczynka ruszyła za nimi w dół. Nikt się nie odzywał. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było ciche szuranie ich pantofli. Po osiemnastu stopniach dotarli do krypt. Pięć korytarzy o łukowatych sklepieniach rozchodziło się tam na wszystkie strony niczym palce dłoni. Schody były tu węższe i bardziej strome, ale dziewczynka chodziła nimi już tysiąc razy i przestała się ich bać. Dwadzieścia dwa kolejne stopnie i znaleźli się w dolnej piwnicy.
Tunele były tu kręte i ciasne, szare robacze korytarze wydrążone w sercu skały. Jeden z nich zamknięto masywnymi żelaznymi drzwiami. Kapłan powiesił lampę na haku i wydobył spod szaty zdobny klucz.
Ramiona dziewczynki pokryła gęsia skórka. Sanktuarium. Schodzili jeszcze niżej, na trzeci poziom podziemi, do tajnych komnat, do których wolno było wchodzić tylko kapłanom.
Klucz zazgrzytał trzy razy, bardzo cicho, obracany w zamku przez miłego staruszka. Drzwi otworzyły się bezgłośnie na naoliwionych zawiasach. Za nimi były kolejne schody, wykute w litej skale. Kapłan zdjął lampę z haka i ruszył w dół. Dziewczynka podążała za światłem, licząc po drodze stopnie. Cztery, pięć, sześć, siedem. Żałowała, że nie wzięła swojego kijka. Dziesięć, jedenaście, dwanaście. Wiedziała, ile jest stopni między świątynią a pierwszym poziomem piwnicy, a ile między pierwszym a drugim, policzyła nawet stopnie na wąskich, krętych schodach wiodących na wieżyczkę oraz szczeble drewnianej drabiny prowadzącej do drzwi na wietrzny dach.
Tych schodów jednak nie znała. Dlatego były niebezpieczne. Dwadzieścia jeden,dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Miała wrażenie, że z każdym jej krokiem robi się nieco zimniej. Gdy liczba stopni przekroczyła trzydzieści, zrozumiała, że są nawet poniżej kanałów. Trzydzieści trzy, trzydzieści cztery. Jak głęboko będą musieli zejść?
Doliczyła do pięćdziesięciu czterech, gdy schody wreszcie się skończyły pod kolejnymi żelaznymi drzwiami. Te były otwarte. Miły staruszek pchnął je i wszedł do środka. Podążyła za nim. Grupę zamykała bezdomna dziewczynka. Ich kroki niosły się echem w ciemności. Miły staruszek uniósł lampę, rozsuwając jej osłony. Na ściany padło światło.
Spoglądał na nią tysiąc twarzy.