Wisiały na ścianach, przed nią i za nią, wysoko i nisko, wszędzie, dokąd spojrzała, w każdym miejscu, ku któremu się zwróciła. Widziała twarze stare i młode, blade i smagłe, gładkie i pomarszczone, piegowate i naznaczone bliznami, przystojne i brzydkie, twarze mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, a nawet małych dzieci, twarze uśmiechnięte i zasępione, pełne chciwości, gniewu i żądzy, łyse i owłosione. Maski — powiedziała sobie. To tylko maski. Gdy jednak to pomyślała, natychmiast uświadomiła sobie, że to nieprawda. To były zdarte skóry.
— Boisz się ich, dziecko? — zapytał miły staruszek. — Jeszcze nie jest za późno, byś nas opuściła.
Czy tego właśnie chcesz?
Arya przygryzła wargę. Nie wiedziała, czego chce. Jeśli stąd odejdę, dokąd się udam? Umyła już i rozebrała sto trupów, nie bała się tego, co martwe. Przynoszą je tutaj i zdzierają im skórę z twarzy. No i co z tego? Była nocną wilczycą, nie przestraszą jej kawałki skóry. To tylko skórzane kaptury, nic więcej, nie wyrządzą mi krzywdy.
— Zrób to — warknęła.
Poprowadził ją w głąb komnaty, mijając szereg wejść do bocznych korytarzy. Blask lampy oświetlał wszystkie po kolei. Jeden tunel był wypełniony ludzkimi kośćmi, jego sklepienie podpierały kolumny czaszek. Inny prowadził do krętych schodów wiodących jeszcze niżej. Ile jest tych poziomów? — zadała sobie pytanie. Czy ciągną się w dół bez końca?
— Usiądź — rozkazał kapłan. Usiadła. — A teraz zamknij oczy, dziecko. — Zamknęła je. — Będzie bolało — ostrzegł.
— Ale za moc trzeba zapłacić bólem. Nie ruszaj się.
Nieruchoma jak kamień — pomyślała. Siedziała spokojnie. Cięcie było szybkie, nóż ostry.
Dotyk metalu powinien być zimny, ale wydawał się ciepły. Czuła krew spływającą jej po twarzy, falującą czerwoną kurtynę opadającą na czoło, policzki i brodę. Zrozumiała, dlaczego kapłan kazał jej zamknąć oczy. Gdy fala dotknęła ust, dziewczynka poczuła smak soli i miedzi. Oblizała z drżeniem wargi.
— Przynieś mi twarz — rozkazał miły staruszek. Bezdomna dziewczynka nie odpowiedziała, ale można było usłyszeć szuranie jej pantofli na kamiennej posadzce. — Wypij to — polecił kapłan, wciskając jej w dłoń kubek. Zrobiła to natychmiast. Smak był bardzo cierpki, jakby ugryzła cytrynę. Tysiąc lat temu znała dziewczynkę, która uwielbiała cytrynowe ciastka. Nie, to nie ja ją znałam, to była tylko Arya.
— Komedianci zmieniają twarz za pomocą sztuczek — mówił miły staruszek — a czarodzieje używają uroków, tkając ze światła, cienia i pożądania iluzje, które oszukują oczy. Te sztuki również opanujesz, ale to, co robimy tutaj, sięga głębiej. Mądrzy ludzie potrafią przejrzeć sztuczki, a uroki rozpraszają się pod dociekliwym spojrzeniem, ale twarz, którą ty przywdziejesz, będzie tak samo prawdziwa i niezawodna jak ta, z którą się urodziłaś. Nie otwieraj oczu. -
Poczuła, że musnął palcami jej włosy. — Siedź spokojnie. To będzie dziwne wrażenie. Może ci się zakręcić w głowie, ale nie wolno ci się ruszać.
Potem nadeszło pociągnięcie i cichy szelest, towarzyszący nakładaniu nowej twarzy na starą.
Czoła dziewczynki dotknęła szorstka twarda skóra. Gdy jednak nasiąknęła krwią, zrobiła się miękka i elastyczna. Dziewczynka poczuła ciepło na policzkach. Serce zabiło jej szybciej w piersi i przez jedną długą chwilę nie mogła zaczerpnąć oddechu. Na jej gardle zacisnęły się twarde jak kamień dłonie. Dusiły ją. Uniosła ręce, by zaatakować pazurami napastnika, ale nikogo tam nie było. Wypełnił ją porażający strach. Usłyszała dźwięk, obrzydliwy chrzęst. Towarzyszył mu koszmarny ból. Unosiła się przed nią twarz, otyła, brodata i okrutna. Mężczyzna wykrzywiał usta z gniewu.
— Oddychaj, dziecko — rozległ się głos kapłana. — Wyduś z płuc strach. Strząśnij z siebie cienie.
On nie żyje. Ona nie żyje. Jej ból się skończył. Oddychaj.
Zaczerpnęła z wysiłkiem głęboki oddech i uświadomiła sobie, że to prawda. Nikt jej nie dusił, nikt jej nie bił. Mimo to jej dłoń drżała, gdy uniosła ją ku twarzy. Drobiny skrzepłej krwi kruszyły się pod palcami, czarne w świetle lampy. Pomacała policzki, dotknęła oczu, prześledziła zarys żuchwy.
— Nadal mam tę samą twarz.
— Naprawdę? Jesteś pewna?
Czy rzeczywiście była pewna? Nie czuła żadnej zmiany, ale może tego nie dawało się poczuć.
Przesunęła dłoń wzdłuż twarzy, z góry na dół, jak Jaqen H’ghar w Harrenhal. Kiedy on to zrobił, całe jego oblicze zafalowało i się zmieniło. Gdy ona to uczyniła, nic się nie wydarzyło.
— W dotyku jest taka sama.
— Dla ciebie — wyjaśnił kapłan. — Ale wygląda inaczej.
— Dla oczu innych nos i szczękę masz złamane — dodała bezdomna dziewczynka. — Jedna strona twojej twarzy jest wgłębiona w miejscu, gdzie złamano ci kość policzkową, a do tego brak ci połowy zębów.
Pomacała językiem wnętrze ust, ale nie wyczuła żadnych brakujących czy ukruszonych zębów. Czary — pomyślała. Mam nową twarz. Brzydką i zmasakrowaną.
— Przez pewien czas mogą cię dręczyć złe sny — ostrzegł miły staruszek. — Ojciec bił ją tak często i brutalnie, że nigdy nie była wolna od bólu i strachu, dopóki nie przyszła do nas.
— Zabiliście go?
— Prosiła o dar dla siebie, nie dla ojca.
Powinniście go zabić.
— Śmierć w końcu po niego przyszła, jak przychodzi po wszystkich — rzekł kapłan, najwyraźniej czytając w jej myślach. — A jutro musi przyjść po pewnego mężczyznę. — Uniósł lampę. — Pora stąd odejść.
Na razie. Gdy szli ku schodom, miała wrażenie, że śledzą ją puste oczodoły wiszących na ścianach twarzy. W pewnej chwili niemalże widziała, że oblicza poruszają ustami, szepcząc do siebie nawzajem mroczne słodkie tajemnice, zbyt cicho, by mogła usłyszeć ich słowa.
Nocą sen nie przychodził łatwo. Zaplątana w koce, miotała się to w tę, to w tamtą, lecz choć w zimnej izbie było ciemno, wszędzie dostrzegała twarze. Nie mają oczu, ale mnie widzą.
Zauważyła na ścianie oblicze ojca. Obok wisiała jej pani matka, a pod spodem jej trzej bracia, jeden przy drugim. Nie. To była jakaś inna dziewczynka. Ja jestem nikim, a moi jedyni bracia noszą czarno-białe szaty. Tam jednak był minstrel w czerni, tam chłopiec stajenny, którego zabiła Igłą, tam pryszczaty giermek z gospody na skrzyżowaniu dróg, a tam wartownik, któremu poderżnęła gardło, gdy uciekali z Harrenhal. Łaskotek również wisiał na ścianie. Czarne dziury jego oczu kipiały złością. Na ten widok znowu poczuła w dłoni sztylet, który wbijała mu raz po raz w plecy.
Gdy wreszcie do Braavos przybył dzień, okazał się szary, ciemny i pochmurny. Dziewczynka liczyła na mgłę, ale bogowie zignorowali jej modlitwy. To zdarzało im się często. Dzień był chłodny, widoczność dobra, a wiatr nieprzyjemnie zimny. Dobry dzień na śmierć — pomyślała.
Niespodziewanie wróciła jej modlitwa. Ser Gregor, Dunsen, Raff Słodyczek, ser Llyn, ser Meryn, królowa Cersei. Wypowiedziała ich imiona całkowicie bezgłośnie. Była w Domu Czerni i Bieli i nigdy nie wiadomo, kto mógł jej słuchać.
W kryptach leżało pełno starych ubrań, zdjętych z tych, którzy przybyli do Domu Czerni i Bieli po łyk przynoszącej spokój wody ze świątynnego basenu. Można tam było znaleźć wszystko od żebraczych łachmanów aż po drogie jedwabie i aksamity. Brzydka dziewczynka powinna się brzydko ubierać — zdecydowała. Wybrała brudny brązowy płaszcz o wystrzępionym obrąbku, zieloną tunikę woniejącą rybą i stęchlizną oraz parę ciężkich buciorów. Na koniec schowała nożyk do rękawa.