Выбрать главу

Do oczu Jill napłynęły nie chciane łzy.

– Nigdy nie naraziłabym Kipa na niebezpieczeństwo – odparła, z zażenowaniem wycierając policzki grubą rękawiczką.

– W takim razie o co chodzi? – zapytał łagodnie.

O co chodzi? O Marianne Mongrief, panie Doyle, odpowiedziała mu w myślach. Jest pan biologicznym ojcem Kipa, ale to ona będzie musiała panu o tym powiedzieć, nie ja.

– Hej! Idzie już pani? – Głos pilota wyrwał ją z zadumy. – Musimy się pospieszyć!

Ostrożnie wyswobodziła się z ramion Zane'a i podeszła do Kipa.

– Twojego taty tu nie ma, ale nie będziemy dziś wracać, bo zanosi się na burzę śnieżną. Pan Doyle był tak miły, że zgodził się, abyśmy przenocowali u niego i poczekali, dopóki pogoda się nie poprawi. Chcesz tu jeszcze zostać?

– Jak ty chcesz – powiedział cicho chłopiec.

Uczucie zawodu zawładnęło nim całkowicie, pozbawiając go radosnego podekscytowania, które towarzyszyło oczekiwaniu na ojca. Jill miałaby teraz ochotę udusić Marianne za to, że całą ich trójkę postawiła w tej niezręcznej sytuacji.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli przeczekamy tu burzę – zwróciła się do pilota.

– Słuszna decyzja – odparł, uśmiechając się do Kipa.

R. J. otworzył drzwi swojego samochodu.

– Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę przyjść do sklepu. Trzymajcie się! – zawołał, pomachał im ręką i odjechał.

Zane natychmiast przejął dowodzenie.

– Kip, zanieś ten karton do samochodu, dobrze? – zwrócił się do chłopca. – Na pewno sobie poradzisz. Im prędzej stąd wyjedziemy, tym szybciej znajdziemy się w ciepłym domu.

– Mogę unieść nawet więcej! – Kip postanowił zmierzyć się z wyzwaniem i ochoczo ruszył w stronę auta.

Jill była zdumiona reakcją chłopca, który zwykle stronił od dorosłych. Sięgnęła po swoją walizkę i ruszyła za Doylem i jego synem. Patrząc na malca, odkryła, że porusza się w dokładnie taki sam sposób, jak Zane.

Nagle znowu przepełniło ją uczucie złości w stosunku do Marianne. Nie zważając na uczucia innych, a szczególnie własnego dziecka, wmieszała Jill w delikatną i nazbyt osobistą sprawę, którą sama powinna była się zająć.

Po chwili ładowali już bagaże do samochodu. Ku swojemu przerażeniu Jill spostrzegła, że para przenikliwych niebieskich oczu wciąż przygląda jej się badawczo.

– Spokojnie, pani Barton – odezwał się Zane. – Niech się pani nie denerwuje. Nie jest pani na takim strasznym odludziu.

Odetchnęła z ulgą, że nie wyczytał z jej twarzy prawdziwego powodu zmartwienia.

– Nie denerwuję się. Bywałam w gorszych miejscach niż całkowite pustkowie – odparła.

Uśmiechnął się nieoczekiwanie, a potem otworzył drzwi masywnej półciężarówki.

– Kip, siadaj koło mnie. – Kiwnął ręką na chłopca. – Będziesz więcej widział.

– A co będzie widać? – Kip skwapliwie skorzystał z zaproszenia.

Wdrapał się do środka i przysunął do Zane'a, chcąc zrobić miejsce dla Jill.

– No, renifery, jastrzębie…

– Jilly mówi, że jest ich coraz mniej.

– Ma rację. Te ptaki muszą być chronione. Dlatego moja firma znajduje się wiele kilometrów od ich gniazd.

Jill spodobało się to, co powiedział.

– Ma pan swoją firmę? – spytał tymczasem Kip.

– Mhm – odparł Zane, uruchamiając silnik.

– A jak się nazywa?

Jill patrzyła na chłopca z niedowierzaniem. Zadziwiające, jak swobodnie zachowywał się w towarzystwie tego nie znanego mu wcześniej mężczyzny.

Był ożywiony i wyglądało na to, że zamierza zasypać Zane'a mnóstwem kolejnych pytań.

– Nazywa się Bellingham-Waks Pulp and Lumber – Zane nie uchylał się od odpowiedzi. – Podoba ci się?

– Jilly, słyszałaś o takiej firmie?

Owszem, dyszała. Prawdę mówiąc, nie zdziwiło jej, iż Zane Doyle przeobraził się nagle z drwala we właściciela świetnie prosperującego koncernu zajmującego się przemysłem drzewnym. Nie wyglądał na prostego robotnika leśnego.

Ich spojrzenia znowu się skrzyżowały.

– A więc? Słyszała pani? – zapytał Zane. – Słuchamy z zapartym tchem.

– Dlaczego tak panu zależy na odpowiedzi?

– Mi nie – odpowiedział – ale chłopcu. Widzę, że jest pani dla niego prawdziwą wyrocznią.

– Co to jest wrocznia, Jilly?

Wybuch tubalnego śmiechu Zane'a sprawił, że Jill również nie zdołała utrzymać powagi. Przyciągnęła chłopca do siebie i usadziła na kolanach.

– To znaczy, że twoja nauczycielka jest nieomylna – odpowiedział za nią Zane, a w jego głosie zabraniała lekka ironia.

– A co to znaczy nieomylna, Jilly?

Jill czuła, te płoną jej policzki.

– Pan Doyle lubi mi dokuczać – uśmiechnęła się. – Chciał powiedzieć, że jeśli jestem twoją nauczycielką, to muszę znać odpowiedzi na wszystkie twoje pytania.

– Przecież znasz! – obruszył się chłopiec. – Robbie mówi, że jesteś mądrzejsza niż jego tata.

– To był komplement ogromnej wagi – bezlitośnie kpił Zane. – Ciekaw jestem, co na to pan Barton?

Kip zareagował natychmiast:

– Jilly nie ma męża! Ale mamusia mówi, że mnóstwo różnych panów chce się z nią ożenić, tylko że ona czeka na księcia z bajki.

– Kip… – jęknęła Jill.

– Obawiam się, że na Alasce nie ma zbyt dużo… panów – roześmiał się Doyłe.

– A pan ma żonę? – z ust dziecka padło następne niedyskretne pytanie.

– Miałem, kiedyś.

– I co się stało?

– Moja żona umarła.

– Szkoda. A gdzie są pana dzieci?

– Nie mam dzieci.

– To okropne. Każdy powinien mieć dzieci. Dobrze, że mój tatuś ma mnie. Zna go pan?

– Odpowiem ci, jeśli powiesz mi jak się nazywasz.

– Mongrief, proszę pana.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Nie, nie sądzę, żebym go znał – odpowiedział Zane po chwili milczenia, które zdaniem Jill trwało podejrzanie długo.

Przycisnęła chłopca mocniej do siebie. Czuła, jak po jej skroni spływają krople potu. Dziwne zaniepokojenie w głosie mężczyzny świadczyło o tym, że nazwisko Mongrief nie jest mu obce.

Jak twierdziła Marianne, miało ono szkocki rodowód. Po śmierci ojca, wraz z matką przeprowadziła się do Północnego Idaho, gdzie mieszkali jej krewni. Wszyscy oni z czasem uzyskali amerykańskie obywatelstwo, ale mimo to ich ciężkie warunki materialne wcale się nie poprawiły.

Marianne potrzebowała pieniędzy, więc wkrótce wyjechała na Alaskę w poszukiwaniu pracy. Prawdopodobnie właśnie wtedy poznała Zane'a Doyle'a. Jill była święcie przekonana, że w całym stanie nie znajdzie się nikt o takim nazwisku.

– Patrz, Kip! – W panice próbowała odwrócić uwagę chłopca. - Przyjrzyj się. Widzisz ruch między drzewami?

– Gdzie?

– Tam, przed nami. – Drżącym palcem wskazała gęste skupisko sosen, porastających niewielkie wzniesienie.

– Jelenie! Widzi pan? – wykrzyknął zaaferowany malec, odwracając się w stronę kierowcy.

– Mów mi Zane, chłopcze. Masz dobry wzrok.

– Ale to Jill zauważyła je pierwsza! – przyznał Kip z rozbrajającą szczerością. – Tata Robbie'ego mówi, że ona ma oczy z tyłu głowy. – Przysunął się jeszcze bliżej kierowcy i zapytał: – Zane, czy ty mieszkasz w przyczepie?

– Nie. Ale bądź cierpliwy, za chwilę zobaczysz mój dom.

Jill z niechęcią przyznała się sama przed sobą, że tak samo jak Kip nie może się doczekać, kiedy będą na miejscu. Ciekawa była, czy na zaśnieżonym pustkowiu pojawią się wreszcie jakiekolwiek ślady cywilizacji.