— Bardzo się bałam — rzekła w formie przeprosin. — Myślę, że wkrótce znowu będę sobą. Wczoraj… nie, dzisiaj, dzisiaj rano… rzucono na mnie… zaklęcie… — Wypowiedzenie tego słowa było niemal niemożliwe, zająknęła się na nim: — K… klątwę. Odebrała mi mowę i rozum, jak sądzę. U… uciekłyśmy przed nią, ale pobiegłyśmy prosto do człowieka, człowieka, który…
Z rozpaczą podniosła oczy na młodzieńca. Jego poważny wzrok pozwolił jej powiedzieć to, co musiało zostać powiedziane.
— Był jednym z ludzi, którzy okaleczyli dziecko. On i jej rodzice. Zgwałcili, pobili i poparzyli ją; te rzeczy się zdarzają, mój panie. Te rzeczy zdarzają się dzieciom. I on wciąż ją śledzi, żeby się do niej dobrać. I…
Powstrzymała się i wypiła wino.
— I tak od niego przybiegłam do ciebie. Do przystani.
Spojrzała na niskie, rzeźbione belki kajuty, wypolerowany stół, srebrną tacę, szczupłą, spokojną twarz młodego człowieka. Miał ciemne, miękkie włosy i brązowo-czerwoną skórę. Ubrany był dobrze i prosto, bez żadnych łańcuchów, pierścieni czy innych zewnętrznych oznak władzy. „Lecz wygląda tak, jak powinien wyglądać król” — pomyślała.
— Przykro mi, że pozwoliłem temu człowiekowi odejść — powiedział. — Ale można go odnaleźć. Kim był ten, który rzucił na ciebie zaklęcie?
— Czarodziejem. — Nie chciała wyjawić imienia. Nie chciała myśleć o tym wszystkim. Pragnęła mieć ich wszystkich za sobą. Żadnej zemsty, żadnego pościgu. Zostawić ich i ich nienawiść, pozostawić ich za sobą, zapomnieć.
Lebannen nie nalegał, lecz zapytał:
— Czy na swojej farmie będziesz bezpieczna od tych ludzi?
— Myślę, że tak. Gdybym nie była taka zmęczona, taka zdezorientowana przez… przez… gdybym nie miała takiego zamętu w głowie, że nie mogłam myśleć, nie bałabym się Handy'ego. Co on mógł zrobić? W obecności wszystkich ludzi na ulicy? Nie powinnam była przed nim uciekać. Ale wszystkim, co czułam, był jej strach. Ona jest taka mała, wszystko, co może zrobić, to bać się go. Będzie musiała się nauczyć nie czuć tego strachu. Muszę ją tego nauczyć… — Majaczyła. Myśli przychodziły jej do głowy w języku kargijskim. Czy mówiła po kargijsku? Młodzieniec pomyślałby, że jest szalona — stara, szalona, paplająca kobieta. Spojrzała na niego ukradkiem. Jego ciemne oczy nie patrzyły na nią; przypatrywał się małemu, nieruchomemu, czystemu płomieniowi szklanej lampy, która zwisała nisko ponad stołem. Jego twarz była zbyt smutna, jak na twarz młodego człowieka.
— Przybyłeś, żeby go odnaleźć — odezwała się. — Arcymaga. Krogulca.
— Geda — rzekł spoglądając na nią z nikłym uśmiechem. — I on i ja jesteśmy znani pod naszymi prawdziwymi imionami.
— Ty i ja, tak. Ale on tylko dla ciebie i dla mnie. Skinął głową.
— Grozi mu niebezpieczeństwo od zawistnych ludzi, ludzi złej woli i nie ma on teraz żadnej… żadnej obrony. Wiesz o tym?
Nie mogła zmusić się do tego, aby wyrazić się jaśniej, lecz Lebannen odrzekł:
— Powiedział mi, że jego moc, jako maga, jest stracona. Została zużyta w akcie, który ocalił mnie i nas wszystkich. Lecz trudno było w to uwierzyć. Nie chciałem w to wierzyć.
— Ja również. Ale tak jest. I dlatego on… — Znowu się zawahała. — Chce być sam, dopóki jego rany się nie zagoją — powiedziała wreszcie ostrożnie.
Lebannen rzekł:
— On i ja byliśmy razem w mrocznej krainie, suchej krainie. Umarliśmy razem. Razem przeprawialiśmy się przez tamte góry. Jest droga. Znał ją. Lecz imię tych gór brzmi: Ból. Kamienie… Kamienie ranią i rany te goją się długo.
Spuścił wzrok na swoje ręce. Tenar pomyślała o dłoniach Geda, porysowanych i pokrytych bliznami, zaciśniętych na swoich ranach.
Jej własna dłoń zamykała się na małym kamyku w jej kieszeni, słowie, które podniosła na stromej drodze.
— Dlaczego ukrywa się przede mną? — krzyknął z żalem młodzieniec. Potem dodał spokojnie: — Rzeczywiście, miałem nadzieję go zobaczyć. Lecz jeśli sobie tego nie życzy, koniec na tym, rzecz jasna. — Rozpoznała dworskość, uprzejmość, godność posłańców z Havnoru i doceniła ją, znała jej wartość. Lecz kochała go za jego żal.
— Na pewno do ciebie przyjdzie. Tylko daj mu czas. Odniósł tak poważne rany… wszystko zostało mu odebrane… Ale kiedy o tobie mówił, kiedy wymawiał twoje imię, och, wtedy widziałam go przez chwilę takim, jakim był… jakim znowu będzie… Sama duma!
— Duma? — powtórzył Lebannen, jakby zaskoczony.
— Tak. Oczywiście, duma. Kto ma być dumny, jeśli nie on?
— Zawsze myślałem o nim jako… Był taki cierpliwy — powiedział Lebannen, a później zaśmiał się z nietrafności swego określenia.
— Teraz nie ma cierpliwości — rzekła Tenar — i jest dla siebie surowy poza wszelkie granice rozsądku. Myślę, że nie możemy nic dla niego zrobić. Możemy tylko pozwolić mu pójść własną drogą i znaleźć się na końcu swojego postronka, jak mówią na Goncie, kiedy ktoś jest u kresu sił… — Nagle znalazła się na końcu swojego własnego postronka, tak zmęczona, że czuła się chora. — Wydaje mi się, że muszę teraz odpocząć — powiedziała. Natychmiast wstał.
— Pani Tenar, powiedziałaś, że uciekłaś przed jednym wrogiem, a znalazłaś innego. Ale ja przybyłem poszukując przyjaciela i znalazłem innego.
Uśmiechnęła się na tę jego uprzejmość. „Jakiż to miły chłopiec” — pomyślała.
Kiedy się obudziła, cały statek był w ruchu: rozbrzmiewał skrzypieniem i jękiem wręg, głuchym odgłosem stóp biegających po pokładzie, łopotem płótna i krzykami żeglarzy. Trudno było do-budzić Therru i wstała zaspana, być może rozgorączkowana, chociaż zawsze była taka ciepła, że Tenar trudno było ocenić jej temperaturę. Skruszona za to, że ciągnęła słabowite dziecko piętnaście mil piechotą i za wszystko, co się wczoraj wydarzyło, Tenar próbowała ją rozweselić opowiadając o tym, że są teraz na statku, że na pokładzie jest prawdziwy król i że mała izdebka, w której się znajdują, jest własnym pokojem króla, że statek zabiera je do domu, na farmę, i ciocia Lark będzie na nie czekać w domu, a być może będzie tam również Krogulec. Nawet to nie wzbudziło zainteresowania Therru. Była obojętna, apatyczna, niema.
Na jej małej, szczupłej rączce Tenar dostrzegła ślad: cztery palce, czerwone niczym piętno, jak od miażdżącego uścisku. Lecz Handy nie chwycił jej. Dotknął tylko. Tenar powiedziała jej, przyrzekła, że on nigdy więcej jej nie dotknie. Obietnica została złamana. Jej słowo nic nie znaczyło. Jakie słowo znaczyło cokolwiek wobec głuchej przemocy?
Schyliła się i pocałowała znaki na rączce Therru.
— Szkoda, że nie miałam czasu, żeby skończyć twoją czerwoną sukienkę — rzekła. — Król pewnie chciałby ją zobaczyć. Ale z drugiej strony, przypuszczam, że ludzie nie noszą na statku swoich najlepszych strojów, nawet królowie.
Themi usiadła na koi, z przechyloną głową i nie odpowiedziała. Tenar wyszczotkowała jej włosy. Odrastały wreszcie gęsto, tworząc jedwabistą, czarną zasłonę nad poparzonymi częściami skóry głowy.
— Jesteś głodna, ptaszynko? Wczoraj wieczorem nie jadłaś nic na kolację. Może król da nam śniadanie. Ubiegłej nocy dał mi ciastka i winogrona.
Żadnej odpowiedzi. Kiedy Tenar powiedziała, że już czas opuścić kajutę, Therru usłuchała.
Na pokładzie stała z głową przechyloną do ramienia. Nie podniosła wzroku na białe żagle pełne porannego wiatru ani na iskrzącą się wodę, ani na Górę Gont, wznoszącą ku niebu swoje cielsko i majestat lasu, urwiska i wierzchołek. Nie podniosła głowy, kiedy przemówił do niej Lebannen.