– Jeśli podejdzie się dość blisko – odparł Tozer ponuro. Crozier przerwał tę jałową dyskusję:
– Doktor Goodsir poruszył tu bardzo ważny problem… Jeśli poczekamy do lata albo nawet tylko do czerwca, by przekonać się, czy lód pęka, będziemy już być może zbyt chorzy i głodni, by obsadzić statek kompletną załogą. Z pewnością zabraknie nam zapasów, żeby wyruszyć w podróż saniami. Musimy zakładać, że podróż do ujścia Rzeki Backa zajmie nam trzy do czterech miesięcy, jeśli więc chcemy porzucić okręty i wyruszyć w drogę w nadziei, że uda nam się dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego albo na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset jeszcze przed zimą, powinniśmy zrobić to przed czerwcem. Ale kiedy?
W kajucie znów zapadła pełna zakłopotania cisza.
– Myślę że nie później niż pierwszego maja – powiedział wreszcie porucznik Little.
– Moim zdaniem, jeszcze wcześniej – oparł doktor Goodsir. – Chyba że znajdziemy jakieś źródło świeżego mięsa, a choroba nie będzie się rozprzestrzeniała w takim tempie, jak teraz.
– Więc kiedy? – spytał komandor Fitzjames.
– Nie później niż w połowie kwietnia? – podsunął nieśmiało Goodsir. Ludzie spojrzeli po sobie. Do tego czasu zostały już niecałe dwa miesiące.
– Być może nawet wcześniej – dodał lekarz głosem, który wydał się Crozierowi stanowczy i niepewny zarazem. – Jeśli sytuacja nadal będzie się pogarszać.
– A może być jeszcze gorsza niż teraz? – spytał porucznik Hodgson.
Młody oficer chciał zapewne, by zabrzmiało to jak żart, który rozładuje nieco napiętą atmosferę, odpowiedziały mu jednak tylko groźne spojrzenia i złe miny.
Crozier nie chciał, by narada zakończyła się w takim nastroju. Oficerowie, podoficerowie i cywile zgromadzeni przy stole przeanalizowali swoją sytuację i przekonali się, że jest bardzo trudna, jeśli nie beznadziejna, o czym Crozier wiedział już od dawna, nie chciał jednak, by morale jeszcze się pogorszyło.
– Aha, jeszcze jedno – dodał Crozier swobodnym tonem. – Komandor Fitzjames postanowił odprawić w przyszłą niedzielę mszę na pokładzie Erebusa Wygłosi wtedy specjalne kazanie, którego bardzo chciałbym wysłuchać, choć wiem z pewnych źródeł, że nie będzie to czytanie z Księgi Lewiatana. Pomyślałem też, że skoro zgromadzą się wtedy załogi obu statków, to przy okazji wydamy wszystkim pełny obiad i pełne racje grogu.
Wszyscy rozpromienili się nagle i zaczęli rozmawiać między sobą z ożywieniem. Nikt nie spodziewał się, że przyniesie z tego zebrania jakieś dobre wieści.
Fitzjames uniósł lekko brew. Wiadomość o jego „specjalnym kazaniu” i mszy była dlań równie zaskakująca jak dla pozostałych, Crozier uznał jednak, że dobrze będzie, jeśli coraz chudszy komandor porucznik zajmie czymś myśli i znajdzie się choć przez chwilę w centrum uwagi. Fitzjames skinął lekko głową.
– No dobrze, panowie – przemówił Crozier, nieco już bardziej formalnym tonem. – Ta wymiana myśli i informacji była bardzo pomocna. Komandor Fitzjames i ja będziemy jeszcze o tym dyskutować, być może poprosimy o opinię kilku z was, i dopiero wówczas postanowimy, jak będą wyglądały nasze poczynania w najbliższej przyszłości. Na tym skończymy, bo chciałbym, żeby panowie z Erebusa wrócili do siebie jeszcze za dnia. Z Bogiem, panowie. Zobaczymy się w niedzielę.
Oficerowie i podoficerowie ruszyli do wyjścia. Ftizjames podszedł do Croziera, pochylił się i wyszeptał:
– Być może zechcę pożyczyć od ciebie tę Księgę Lewiatana, Francisie.
– To powiedziawszy, dołączył do swych towarzyszy z Erebusa, którzy stali przy schodach i wkładali zamarznięte wierzchnie okrycia.
Gdy oficerowie Terroru powrócili do swoich zajęć, komandor Crozier siedział przez chwilę w bezruchu, rozmyślając o sprawach, które przed chwilą były tematem dyskusji. Ogień życia płonął w jego piersiach mocniej niż kiedykolwiek.
– Komandorze?
Crozier podniósł wzrok. W kajucie pozostał jeszcze stary steward z Erebusa, Bridgens, który przejął obowiązki chorego stewarda komandora Fitzjamesa. Bridgens pomagał Gibsonowi sprzątać talerze i filiżanki ze stołu.
– Och, może pan już iść, panie Bridgens – powiedział Crozier.
– Proszę dołączyć do pozostałych, Gibson zajmie się tym wszystkim. Nie chciałbym, żeby wracał pan na Erebusa sam.
– Tak jest – odrzekł stary steward. – Wcześniej jednak chciałbym zamienić z panem słówko, komandorze, jeśli pan pozwoli, oczywiście.
Crozier skinął głową. Nie poprosił stewarda, by usiadł. Zawsze czuł się skrępowany w obecności tego starego marynarza – o wiele za starego na pracę w Służbie Badawczej. Gdyby to Crozier wybierał przed trzema laty członków załogi, Bridgens nigdy nie trafiłby listę – z pewnością nie po tej prymitywnej sztuczce z zamianą cyfr w rubryce opisującej wiek – ale sir Johna bawił fakt, że na pokładzie jego statku pracuje steward starszy nawet od niego, sprawa była więc przesądzona.
– Słyszałem panów dyskusję, panie komandorze, z której wynika, że mamy do wyboru trzy możliwości; albo pozostaniemy na statkach i będziemy czekać na odwilż, albo wyruszymy na południe, do Rzeki Backa, albo przejdziemy po lodzie do Somerset i Boothii. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, komandorze, chciałbym zasugerować czwartą możliwość.
Komandor miał coś przeciwko. Nawet taki egalitarysta jak Francis Crozier nie uważał za stosowne, by steward z mesy podoficerów udzielał mu rad w sprawach decydujących o życiu lub śmierci jego podwładnych. Odpowiedział jednak:
– Proszę.
Steward podszedł do biblioteki wbudowanej w grodź rufową, wyjął dwa wielkie tomy, przyniósł je do stołu i położył na blacie.
– Z pewnością wie pan, komandorze, że w tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym roku sir John Ross i jego krewniak James popłynęli na swoim statku Victory wzdłuż wschodniego wybrzeża Boothia Felix, półwyspu, który wówczas odkryli, i który dziś nazywamy półwyspem Boothia.
– Wiem o tym doskonale, panie Bridgens – odrzekł Crozier chłodno. – Znam dobrze zarówno sir Johna, jak i sir Jamesa. – Podczas pięciu lat wspólnego pobytu w lodach Antarktyki Crozier miał okazję poznać Jamesa Clarka Rossa lepiej niż dobrze.
– Tak jest, komandorze. – Bridgens, który wcale nie wyglądał na speszonego, skinął głową. – Jestem pewien, że zna pan szczegóły tej wyprawy. Spędzili w lodzie cztery zimy. Pierwszej zimy sir John zakotwiczył Victory przy wschodnim wybrzeżu Boothii, w Felix Harbour… niemal dokładnie na wschód od miejsca, w którym się teraz znajdujemy.
– Uczestniczył pan w tej ekspedycji, panie Bridgens? – spytał Crozier. Chciał, by stary steward jak najszybciej przeszedł do sedna.
– Nie miałem tego zaszczytu, komandorze. Przeczytałem jednak te dwie grube książki, w których sir John opisuje ze szczegółami swoją wyprawę. Zastanawiałem się, czy pan także znalazł czas, by do nich zajrzeć.
Crozier czuł, jak budzi się w nim jego irlandzki gniew. Stary steward przemawiał ze śmiałością graniczącą z bezczelnością.
– Oczywiście, że zajrzałem do tych książek – odparł lodowatym tonem. – Nie miałem jednak czasu, by przeczytać je w całości. Czy to ma jakiś związek z tym, co chce mi pan powiedzieć, panie Bridgens?
Każdy inny oficer, podoficer, marynarz lub żołnierz służący pod komendą Croziera natychmiast zrozumiałby, że nie jest tu mile widziany, i pospiesznie wycofałby się z kajuty, kłaniając się w pas, Bridgens jednak jakby nie zauważał irytacji dowódcy wyprawy.