Выбрать главу

Lecz te krzyki były prawdziwe. Dochodziły gdzieś spod pokładu.

Do izby chorych wbiegł Henry Lloyd, pomocnik Goodsira. Lloyd trzymał w ręku lampę, dzięki czemu Goodsir zauważył, że nie ma on butów, a spod jego swetra wystają poły koszuli. Musiał przybiec doń prosto ze swojego hamaka.

– Co się dzieje? – spytał szeptem Goodsir. Krzyki nie zbudziły jeszcze żadnego z chorych.

– Komandor chce, żeby przeszedł pan do głównych schodków – odparł Lloyd, nie próbując nawet ściszać głosu. Wyglądał na przerażonego.

– Pst… – upomniał go Goodsir. – Co się dzieje, Henry?

– Potwór jest w środku, doktorze – wyjąkał Lloyd, szczękając zębami ze strachu i zimna. – Na dole. Zabija ludzi na dole.

– Pilnuj pacjentów – rozkazał Goodsir. – Zawołaj mnie, gdyby któryś z nich się obudził albo gdyby stan któregoś nagle się pogorszył. Ale najpierw włóż buty i narzuć coś na siebie.

Goodsir ruszył w stronę dziobu, przeciskając się między podoficerami, którzy wychodzili ze swych kajut i wkładali ubrania. Komandor Fitzjames stał wraz z Le Vescontem przy otwartym włazie prowadzącym na niższe pokłady. W dłoni trzymał pistolet.

– Panie Goodsir, na dole będą ranni ludzie. Pójdzie pan tam z nami. Proszę się lepiej ubrać.

Goodsir skinął w milczeniu głową.

Z górnego pokładu zszedł pierwszy oficer Des Voeux, wpuszczając za sobą podmuch lodowatego powietrza, który na moment pozbawił Goodsira oddechu. Przez ostatni tydzień nad Erebusem szalały śnieżyce, a temperatura spadła nawet do minus stu stopni. Lekarz nie mógł odwiedzać Erebusa zgodnie z ustalonym wcześniej planem. Komunikacja między oboma statkami została całkowicie wstrzymana.

Des Voeux otrzepał ubranie ze śniegu.

– Trzej marynarze na wachcie niczego nie widzieli, komandorze. Kazałem im pozostać na posterunkach.

Fitzjames skinął głową.

– Potrzebujemy broni, Charles.

– Wydaliśmy tylko trzy strzelby, które teraz są na górnym pokładzie – odparł Des Voeux.

Z ciemności pod ich stopami dobiegł kolejny, mrożący krew w żyłach krzyk. Goodsir nie umiał określić, czy dochodzi on z najniższego pokładu, czy też z położonej jeszcze niżej ładowni. Włazy na obu pokładach były otwarte.

– Poruczniku Le Vesconte – przemówił Fitzjames. – Proszę zabrać ze sobą trzech ludzi i zejść przez właz w mesie oficerskiej do magazynu i podać nam tyle muszkietów, strzelb, prochu i naboi, ile tylko pan zdoła. Chcę, żeby wszyscy ludzie na dolnym pokładzie byli uzbrojeni.

– Tak jest, komandorze. – Le Vesconte przywołał do siebie trzech marynarzy, po czym wszyscy ruszyli na rufę.

– Charles – powiedział Fitzjames, zwracając się do Des Voeux.

– Zapal lampy. Idziemy na dół. Collins, ty też. Panie Dunn, panie Brown, także pójdziecie z nami.

– Tak jest – odrzekli jednym głosem uszczelniacz i jego pomocnik. Henry Collins, drugi nawigator, spytał z niedowierzaniem:

– Bez broni, komandorze? Chce pan, żebyśmy tam zeszli bez broni?

– Zabierz swój nóż – odrzekł Fitzjames. – Ja mam to. – Komandor podniósł jednostrzałowy pistolet. – Idźcie za mną. Porucznik le Vesconte dołączy do nas z uzbrojonym oddziałem i przyniesie nam strzelby. Panie Goodsir, proszę trzymać się mnie.

Goodsir znów tylko skinął głową. Wkładał właśnie okrycie wierzchnie i niczym małe dziecko nie mógł trafić lewą ręką do rękawa.

Fitzjames, który nie miał żadnych rękawic i narzucił tylko starą kurtkę, wziął lampę od Des Voeux i ruszył w dół schodów. Z dołu dobiegła seria głośnych trzasków, jakby ktoś łamał deski poszycia lub grodzie. Nie było już słychać żadnych krzyków.

Goodsir przypomniał sobie, że komandor kazał mu iść tuż za nim, i zaczął schodzić, zapomniawszy zabrać ze sobą lampę. Nie miał też swojej torby z narzędziami i bandażami. Brown i Dunn szli tuż za nimi, a pochód zamykał przeklinający głośno Collins.

Najniższy pokład znajdował się zaledwie siedem stóp pod dolnym pokładem, wydawało się jednak, że to zupełnie inny świat. Goodsir prawie nigdy się tutaj nie zapuszczał. Fitzjames i starszy mat stali kilka kroków od schodów, trzymając w uniesionych rękach rozkołysane lampy. Lekarz uświadomił sobie, że na najniższym pokładzie jest co najmniej o czterdzieści stopni zimniej niż na dolnym pokładzie, gdzie wszyscy jedli i spali – a ostatnio i tam temperatura spadła poniżej poziomu zamarzania.

Trzaski ustały. Fitzjames kazał Collinsowi zamilknąć i przez chwilę sześciu mężczyzn stało w ciszy i bezruchu wokół otwartego włazu prowadzącego na pokład ładowni. Wszyscy prócz Goodsira mieli lampy i trzymali je teraz przed sobą, choć ich blade światło rozpraszało ciemności tylko w promieniu kilku stóp. Oddechy marynarzy błyszczały przed ich twarzami niczym złote ornamenty. Goodsir miał wrażenie, że tupot nóg na dolnym pokładzie dobiega doń z odległości kilku mil.

– Kto miał dzisiaj służbę na dole? – spytał szeptem Fitzjames.

– Pan Gregory i któryś palacz – odparł Des Voeux. – Cowie, zdaje się. A może Plater.

– I cieśla Weekes ze swoim pomocnikiem, Watsonem – wyszeptał Collins. – Próbowali zatkać dziurę w poszyciu, w pomieszczeniu na węgiel przy dziobie.

Coś ryknęło nagle pod nimi. Był to dźwięk sto razy głośniejszy i dzikszy niż jakikolwiek odgłos wydawany przez zwierzę, który Goodsir słyszał do tej pory – gorszy nawet niż ryk w hebanowej komnacie w noc karnawału. Przenikał wszystkie deski, grodzie i żelazne wzmocnienia kadłuba. Goodsir był pewien, że marynarze pełniący wachtę na górnym pokładzie słyszeli go tak wyraźnie, jakby bestia stała tuż obok nich.

Ryk dobiegał z ładowni.

– Brown, Dunn, Collins – warknął Fitzjames. – Przejdźcie do przodu i zabezpieczcie właz dziobowy. Des Voeux, Goodsir, chodźcie ze mną.

Fitzjames schował pistolet do kieszeni, przełożył lampę do prawej ręki i zszedł na dół, w ciemność.

Goodsir omal nie zmoczył spodni ze strachu, usłyszawszy ryk potwora. Gdy Des Voeux pospieszył za komandorem, lekarz znalazł w sobie dość sił, by pójść jego śladem tylko dlatego, że inaczej okryłby się wstydem przed wszystkimi marynarzami, a poza tym bał się zostać sam na pustym pokładzie. Jego ręce i nogi wydawały mu się teraz równie nieczułe jak kawałki drewna, wiedział jednak, że wynika to ze strachu, a nie z zimna.

U podnóża schodów – w zimnej ciemności, która wydawała się Harry’emu Goodsirowi gęsta i bardziej przerażająca niż wrogie lody Arktyki na zewnątrz – czekali na niego komandor i pierwszy oficer. Obaj trzymali przed sobą lampy, wyciągając ręce jak najdalej przed siebie. Fitzjames miał odbezpieczony i gotowy do strzału pistolet, Des Voeux trzymał w drżącej dłoni obnażony nóż. Nikt się nie poruszał ani nie oddychał.

Cisza. Trzaski, huki i krzyki ucichły.

Goodsir miał ochotę krzyczeć. Wyczuwał obecność jakiejś innej istoty ukrytej w ciemnościach ładowni. Czegoś olbrzymiego i nieludzkiego. Mogło stać zaledwie kilkanaście stóp dalej, za kręgiem światła rzucanego przez lampy.

Wraz z pewnością, że nie są na pokładzie sami, pojawił się silny metaliczny zapach. Goodsir znał go aż za dobrze. Świeża krew.

– Tędy – wyszeptał komandor i poprowadził ich w stronę rufy, w dół wąskiej zejściówki przy prawej burcie.

Do kotłowni.

Lampa, która zawsze się tam paliła, była teraz zgaszona. Zza otwartych drzwi wypływał jedynie migotliwy, pomarańczowy blask rzucany przez kilka brył węgla płonących w kotle.

– Panie Gregory?! – zawołał komandor. Głos Fitzjamesa, który nieoczekiwanie przerwał pełną grozy ciszę, tak wystraszył Goodsira, że lekarz omal znów się nie zlał. – Panie Gregory?! – zawołał komandor po raz drugi.