Goodsir wstał. Dym wirował wokół niego, jakby ktoś nagle otworzył okno albo drzwi. W jednej chwili widział wyraźnie płonące ściany magazynku bosmana i cieśli, oddalone co najmniej o piętnaście stóp, a w następnej nie sięgał wzrokiem dalej niż na dwie stopy. Wszyscy kasłali głośno, a Goodsir, chcąc nie chcąc, przyłączył się do nich.
Ludzie spieszący do schodów obijali się o niego i odpychali na bok, lekarz przywarł więc całym ciałem do grodzi, zastanawiając się, czy nie powinien wyjść na dolny pokład. Tutaj nie było z niego żadnego pożytku.
Przypomniał sobie nagie ramię wystające z wejścia do magazynu na węgiel. Na myśl o tym, że miałby tam zejść ponownie, zrobiło mu się niedobrze.
Ale potwór jest na tym pokładzie.
Jakby na potwierdzenie tej myśli cztery lub pięć muszkietów wypaliło jednocześnie nie dalej niż dziesięć stóp od Goodsira. Huk był ogłuszający. Goodsir zakrył uszy dłońmi i opadł na kolana, przypominając sobie, jak mówił członkom załogi Terroru, że chorzy na szkorbut mogą umrzeć od takiego właśnie huku. Wiedział, że sam ma już pierwsze objawy szkorbutu.
– Przestańcie strzelać! – krzyknął Fitzjames. – Natychmiast! Tam są ludzie.
– Ale komandorze… – zaczął protestować kapral Alexander Pearson, najwyższy rangą spośród czterech pozostałych przy życiu żołnierzy na pokładzie Erebusa.
– Wstrzymać ogień, powiedziałem!
Goodsir widział ciemne sylwetki porucznika Le Vesconte i żołnierzy na tle płomieni. Le Vesconte stał, podczas gdy żołnierze klęczeli na jednym kolanie i przeładowywali muszkiety, jakby brali udział w jakiejś bitwie. Lekarz zauważył również, że ściany i belki oraz leżące luzem skrzynki i pudła w dziobowej części okrętu ogarnięte były ogniem. Marynarze próbowali zdusić płomienie kocami i płachtami płótna żaglowego. Wszędzie fruwały iskry.
Z płomieni wytoczył się jakiś człowiek, zmierzający chwiejnym krokiem ku żołnierzom i marynarzom.
– Nie strzelać! – krzyknął Fitzjames.
– Nie strzelać! – powtórzył Le Vesconte. Poparzony marynarz wpadł prosto w ręce Fitzjamesa.
– Panie Goodsir! – krzyknął komandor. John Downing, sternik, przestał uderzać kocem w ogień ogarniający ściany korytarza, doskoczył do rannego i zdusił płomienie strzelające z jego ubrania.
Goodsir podbiegł do przodu i przejął od Fitzjamesa słaniającego się na nogach marynarza. Mężczyzna nie miał już praktycznie prawej części twarzy, która nie została jednak spalona, lecz zdarta – z okrwawionej kości zwieszało się oko i luźny płat skóry – a po prawej stronie jego tułowia ciągnęły się głębokie krwawe znaki, przecinające osiem warstw ubrań i ciało. Kamizelka przesiąkła krwią. Mężczyźnie brakowało prawej ręki.
Goodsir uświadomił sobie, że trzyma Henry’ego Fostera Collinsa, drugiego nawigatora, którego Fitzjames wysłał na dziób wraz z Brownem i Dunnem, by pilnowali przedniego włazu.
– Ktoś musi pomóc mi go przenieść – wystękał Goodsir. Collins był dużym i ciężkim mężczyzną, a lekarz tracił już siły. Trzymał go jeszcze w pionie tylko dlatego, że stał oparty plecami o grodź magazynu sucharów.
– Downing! – zawołał Fitzjames w stronę wysokiej sylwetki sternika, który ponownie zajął się gaszeniem ognia za pomocą swego płonącego koca.
Downing odrzucił koc na bok i podbiegł do nich. Nie zadając zbędnych pytań, założył sobie lewą rękę Collinsa na ramię i powiedział:
– Proszę prowadzić, panie Goodsir.
Goodsir ruszył w górę schodów, ale na drodze stanęło mu kilku ludzi z wiadrami, którzy próbowali właśnie przedostać się na dół.
– Z drogi! – ryknął Goodsir. – Niesiemy rannych.
Buty i kolana cofnęły się.
Goodsir dotarł wreszcie na dolny pokład. Marynarze stojący przy włazie wpatrywali się weń ze zdumieniem. Lekarz dopiero teraz uświadomił sobie, że sam wygląda zapewne na ciężko rannego – jego dłonie, twarz i ubranie poplamione były krwią wypływającą z rozbitej głowy, wiedział też, że jest cały osmolony.
– Na rufę, do izby chorych – rzucił do Downinga, kiedy ten stanął obok niego. Sternik musiał obrócić się bokiem, by przenieść Collinsa przez wąską zejściówkę. Tymczasem kilkudziesięciu marynarzy podawało sobie z góry wiadra ze śniegiem, który wyrzucali na parujące, syczące deski pokładu wokół pieca na dolnym pokładzie i przedniego włazu. Goodsir wiedział, że jeśli ten pokład się zapali, statek będzie zgubiony.
Z izby chorych wyszedł blady i przerażony Henry Lloyd.
– Moje narzędzia gotowe? – spytał krótko Goodsir.
– Tak jest.
– Piła do kości?
– Tak.
– Dobrze.
Downing ułożył nieprzytomnego Collinsa na stole operacyjnym pośrodku izby chorych.
– Dziękuję panu, panie Downing. – Goodsir skinął głową. – Czy zechciałby pan sprowadzić tu jeszcze dwóch marynarzy, którzy pomogliby innych chorym przenieść się do jakichś innych łóżek? Mogą być też hamaki.
– Tak jest, doktorze.
– Lloyd, idź do pana Walla i powiedz mu, że potrzebujemy ciepłej wody, ile tylko mogą nam dać. Ale najpierw zapal jeszcze te lampy. A potem wracaj tutaj, będę cię potrzebował.
Przez następną godzinę doktor Harry D.S. Goodsir był tak zajęty, że nie zauważyłby nawet, gdyby izba chorych stanęła w ogniu, co najwyżej ucieszyłby się z mocniejszego światła.
Ściągnął ubrania z górnej części tułowia Collinsa – otwarte rany parowały w lodowatym powietrzu – wylał na nie garnek ciepłej wody, nie tyle nawet, by je oczyścić, ile by choć na chwilę zmyć krew i przekonać się, jakie są głębokie, a uznawszy, że rozcięcia nie zagrażają jego życiu, zajął się ramieniem, szyją i twarzą drugiego nawigatora.
Ramię urwane było zadziwiająco równo, zupełnie jakby ktoś uciął je jakąś wielką gilotyną. Goodsir, przyzwyczajony do wypadków w fabrykach i na statkach, które rozrywały ludzkie ciało na strzępy, przyglądał się ranie ze zdumieniem, by nie rzec – podziwem.
Collins omal nie wykrwawił się na śmierć, lecz płomienie, przed którymi uciekał, częściowo przyżegły otwartą ranę i uratowały mu życie. Na razie.
Ręka urwana została tuż przy samym ramieniu, Goodsir nie musiał więc obcinać żadnych kości. Z pomocą Lloyda, który trzymał lampę w drżącej dłoni i od czasu do czasu przystawiał palec we wskazanym przed Goodsira miejscu, skąd zwykle tryskała krw – lekarz sprawnie zamknął wszystkie żyły i tętnice. Zawsze był dobry w tego rodzaju zabiegach – jego dłonie i palce pracowały niemal same, bez udziału umysłu.
Goodsir stwierdził też ze zdumieniem, że w otwartej ranie nie ma żadnych kawałków tkaniny ani innych obcych ciał. To znacznie zmniejszało ryzyko zakażenia, choć sprawa nie była jeszcze przesądzona. Lekarz oczyścił ranę w miarę możliwości, wykorzystując do tego drugi garnek ciepłej wody. Potem odciął wszelkie luźne kawałki skóry i mięśni. Na szczęście niektóre kawałki skóry były tak długie, że mógł przyłożyć je do rany i przyszyć.
Collins jęknął i poruszył się na stole.
Goodsir pracował jak najszybciej, by skończyć to, co najgorsze, nim pacjent odzyska przytomność.
Prawa część twarzy Collinsa leżała na jego ramieniu jak obluzowana maska karnawałowa. Przypomniało to Goodsirowi liczne sekcje zwłok, które wykonywał jako student i lekarz, kiedy to odcinał twarz zmarłego i zwijał ją na czaszce niczym wilgotną ścierkę.
Kazał Lloydowi podciągnąć luźny płat skóry jak najwyżej i najmocniej – jego pomocnik odwrócił się i zwymiotował na pokład, potem jednak szybko wykonał polecenie lekarza, wytarłszy wpierw lepkie palce w kamizelkę – a sam szybko przyszył ją do grubej warstwy skóry i mięśni uciętej tuż pod linią włosów.