– Zazwyczaj nie można – odparł komandor Fitzjames. Dotknął mojego ramienia – zobaczyłem to raczej, niż poczułem, gdyż gruba warstwa ubrań tłumiła skutecznie wszelkie doznania.
– Skoro już poznał pan wszystkie sekrety naszej małej floty, doktorze, może już wrócimy? Zrobiło się bardzo zimno, a ja chciałbym się jeszcze trochę przespać przed następną wachtą.
Przygryzłem wargę.
– Mam jeszcze tylko jedno, ostatnie pytanie, komandorze. Zechce pan mi na nie odpowiedzieć?
– Słucham, doktorze.
– Kiedy komandor Crozier zdecyduje, które łodzie zabieramy ze sobą, i kiedy spuścimy je na wodę? – spytałem zachrypniętym głosem.
Komandor pokiwał lekko głową. Na tłe ogniska płonącego przy namiocie pełniącego funkcję marynarskiej mesy widziałem tylko jego ciemną sylwetkę. Jego twarz kryła się w mroku.
– Nie wiem, doktorze Goodsir – rzekł w końcu. – Wątpię, czy komandor Crozier mógłby panu odpowiedzieć na to pytanie. Może dopisze nam szczęście i lód zacznie pękać za kilka tygodni… Jeśli tak się stanie, osobiście zawiozę pana na Wyspę Baffina. A może za trzy miesiące będziemy spuszczać te łódki na wody Rzeki Backa… Prawdopodobnie wciąż będziemy mieli wtedy dość czasu, by dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego przed nadejściem zimy, nawet jeśli do rzeki dojdziemy dopiero w lipcu.
Poklepał nadburcie pinki leżącej obok niego na saniach. Czułem się dumny, że potrafiłem ją zidentyfikować jako pinkę. A może była to jedna z jolek.
Starałem się nie myśleć o stanie Edmunda Hoara i o tym, co mógł on zwiastować nam wszystkim, jeśli nie wyruszymy w drogę do ujścia rzeki zwanej Rzeką Backa… przez kolejne trzy miesiące. Kto zostanie przy życiu, jeśli nasze łodzie nie popłyną do tego czasu w górę rzeki?
– Albo – kontynuował komandor – jeśli nie dopisze nam szczęście, te łodzie nigdy już nie osiądą na wodzie.
Nie wiedziałem, co mógłbym odpowiedzieć. Oznaczało to wyrok śmierci dla nas wszystkich. Odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną do izby chorych. Szanowałem komandora Fitzjamesa i nie chciałem, by widział moją twarz w tamtej chwili.
Dłoń komandora opadła na moje ramię i zatrzymała mnie w miejscu.
– Gdyby tak się stało – mówił stanowczym głosem – to po prostu będziemy musieli dojść do domu, zgadza się?
34
69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98 °41’ długości geograficznej zachodniej. 22 kwietnia 1848.
Ciągnąc sanie w stronę zachodzącego słońca, Crozier przypominał sobie, ile jeszcze będzie trwała ta droga przez mękę. Osiem mil pierwszego dnia wędrówki po lodzie, do obozu pierwszego. Dziewięć mil dnia następnego i jeśli wszystko pójdzie dobrze, noc w obozie drugim. Osiem mil – w tym najtrudniejsze fragmenty wędrówki, gdzie trzeba było przeciągać sanie przez barierę lodu ciągnącą się wzdłuż wybrzeża – ostatniego, trzeciego dnia. I bezpieczna przystań Obozu Terror.
Obie załogi miały połączyć się ze sobą po raz pierwszy od długiego czasu. Jeśli grupa Croziera przeżyje wędrówkę po lodzie – i nie da się wyprzedzić śledzącemu ich potworowi – wszyscy pozostali przy życiu uczestnicy wyprawy spotkają się na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy.
Pierwsze grupy z saniami wędrujące do Ziemi Króla Williama jeszcze w marcu – kiedy dzień trwał nie dłużej niż kilka godzin – posuwały się tak powoli, że często rozbijały pierwszy obóz w zasięgu wzroku marynarzy trzymających wachtę na okręcie. Pewnego dnia, kiedy z południowego wschodu nadciągnął bardzo silny wiatr i śnieżyca, porucznik Le Yescont pokonał w ciągu dwunastu godzin niecałą milę.
Jednak znacznie łatwiej wędrowało się za dnia, gdy w śniegu wyryte już były ślady płóz, a wały lodowe obniżone – jeśli nie zrównane z lodem – i łatwiejsze do pokonania.
Crozier nie chciał pozostać na Ziemi Króla Williama. Choć na Victory Point czekały na nich wielkie sterty zapasów, namioty i resztki węgla przywiezione ze statków, Crozier nie wierzył, by jego ludzie mogli tam przetrwać dłuższy czas. Warunki pogodowe panujące na wyspie były mordercze zimą, okropne wczesną wiosną i jesienią, ale latem zagrażały bezpośrednio życiu wszystkich przebywających na niej ludzi. Burze z piorunami, które latem 1847 roku tak surowo doświadczyły grupę porucznika Gore’a, powtarzały się jeszcze wielokrotnie zarówno latem, jak i wczesną jesienią. Jedną z pierwszych rzeczy, które Crozier kazał przewieźć poprzedniego lata na wyspę, były zapasowe piorunochrony oraz mosiężne karnisze z kajuty sir Johna.
Aż do ostatecznej zagłady Erebusa w ostatnich dniach marca Crozier miał nadzieję, że będą mogli wyruszyć na wschodnie wybrzeże półwyspu Boothia, by odszukać tam zapasy złożone na Fury Beach i nawiązać kontakt z jakimś statkiem wielorybniczym spływającym z Zatoki Baffina. Podobnie jak stary John Ross mogliby iść lub płynąć na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża Boothii, aż do wyspy Somerset albo nawet wyspy Devon, gdyby zaszła taka konieczność. Wcześniej czy później trafiliby na jakiś statek w Cieśninie Lancastera.
W tamtych okolicach znajdowały się też wioski Eskimosów. Crozier wiedział o tym z całą pewnością – widział je podczas swej pierwszej arktycznej podróży z Williamem Edwardem Parrym w 1819 roku, kiedy miał dwadzieścia dwa lata. Powrócił do tego samego rejonu dwa lata później, również z Parrym, by szukać Przejścia Północno-Zachodniego. Dwa lata później znów tam był i znów prowadził poszukiwania przejścia – poszukiwania, które dwadzieścia sześć lat później miały zabić sir Johna Franklina.
I mogą jeszcze zabić nas wszystkich, doszedł do wniosku Crozier i potrząsnął głową, by odsunąć od siebie te defetystyczne myśli.
Słońce wisiało już nisko nad południowym horyzontem. Tuż przed zachodem mieli się zatrzymać i zjeść zimny obiad, by potem znów założyć uprząż, maszerować kolejne sześć do ośmiu godzin w ciemnościach późnego popołudnia i wieczoru i dotrzeć na koniec do obozu pierwszego, położonego mniej więcej w jednej trzeciej drogi między Ziemią Króla Williama i Obozem Terror.
Przedwieczorną ciszę mąciły tylko ciężkie oddechy ludzi w zaprzęgach, skrzypienie skórzanych pasów i zgrzyt płóz sunących po lodzie. Wiatr ucichł całkowicie, ale robiło się coraz zimniej. Lodowe kryształki oddechów unosiły się przed twarzami marynarzy niczym złote kule rozświetlane blaskiem zachodzącego słońca.
Crozier szedł teraz przy pierwszych saniach, gotów pomóc we wciąganiu ciężkiego ładunku na stromy wał lodowy, do którego się właśnie zbliżali, spojrzał w stronę zachodzącego słońca i pomyślał o tym, jak bardzo starał się kiedyś znaleźć drogę do Boothii i wielorybników z Zatoki Baffina.
Już jako trzydziestojednolatek Crozier towarzyszył komandorowi Parry’emu w czwartej i ostatniej wyprawie do Arktyki. Ich zadaniem było zdobycie bieguna północnego. Dotarli wtedy dalej na północ niż ktokolwiek do tej pory, ostatecznie jednak zostali zatrzymani przez twardy pak, który ciągnął się aż po północne krańce świata. Francis Crozier nie wierzył już w istnienie otwartego Morza Polarnego; był przekonany, że jeśli ktoś w końcu dotrze do bieguna, użyje do tego sań.
Być może sań ciągniętych przez psy, jak u Eskimosów.