Выбрать главу

Crozier wiele razy widział już tubylców i ich lekkie sanki – nie sanie o rozmiarach i wadze zgodnej ze standardami brytyjskiej marynarki wojennej, ale lekkie małe sanki – ciągnięte przez te ich dziwne psy, zarówno na Grenlandii, jak i po wschodniej stronie wyspy Somerset. Poruszali się znacznie szybciej niż ludzie Croziera. Jednak chciał wyruszyć na wschód przede wszystkim dlatego, że właśnie tam, w okolicach Boothii, mógł napotkać wioski Eskimosów. Podobnie jak lady Cisza, która wyruszyła do Obozu Terror kilka dni wcześniej, z grupami poruczników Hodgsona i Irvinga, tubylcy wiedzieli, jak zdobywać pożywienie w tej zapomnianej przez Boga krainie.

Kiedy na początku lutego Irving zameldował mu, że nie może wydobyć od lady Ciszy informacji o tym, skąd ma świeże mięso ani też podpatrzeć, jak zdobywa pożywienie, Crozier zastanawiał się przez chwilę, czy nie zagrozić jej pistoletem lub nożem i w ten sposób zmusić ją do zdradzenia owej cennej tajemnicy. W głębi serca wiedział jednak, czym skończyłaby się podobna próba – eskimoska wiedźma nie otworzyłaby nawet ust i wpatrywałaby się swymi ciemnymi oczami w twarz Croziera, aż ten musiałby się w końcu poddać i uczynić zadość swej groźbie. Niczego by w ten sposób nie osiągnął.

Zostawił ją więc w spokoju, w owym małym lodowym domku, który opisał mu Irving, i pozwolił panu Diggle’owi wydzielać jej od czasu do czasu suchara lub kawałek ryby. Komandor starał się przez dłuższy czas zupełnie o niej zapomnieć. Fakt, że doznał lekkiego szoku, dowiedziawszy się, że lady Cisza ruszyła śladem grup Hodgsona i Irvinga w stronę Obozu Terror, dowodził jednoznacznie, że udało mu się usunąć eskimoską dziewczynę ze swych myśli. Wiedział jednak, że wciąż o niej śni.

Gdyby Crozier nie był tak bardzo zmęczony, mógłby rozmyślać z dumą o pomysłowych projektach i wytrzymałości sań, które ludzie ciągnęli teraz przez lód.

W połowie marca, kiedy nie było jeszcze wiadomo, że Erebus przełamie się wkrótce na pół, kazał panu Honeyowi, cieśli z Terroru, oraz jego pomocnikom, Wilsonowi i Watsonowi, pracować dzień i noc nad projektem i budową sań, które mogłyby ciągnąć zarówno łodzie, jak i sprzęt.

Gdy tylko został ukończony pierwszy prototyp wielkich sań z dębowego drewna i mosiądzu, Crozier kazał ludziom wyjść na lód, by je wypróbowali i nauczyli się, jak najefektywniej je ciągnąć. Kazał takielarzom, sternikom, a nawet ludziom od topsli wprowadzać nieustannie różne poprawki do uprzęży, by działała ona jak najefektywniej, a zarazem dawała marynarzom maksimum swobody. Pod koniec marca gotowe były już nie tylko projekty, ale i sanie. Wydawało się wtedy, że najlepiej sprawdzi się projekt jedenastoosobowej uprzęży dla załogi ciągnącej większe sanie z łodziami i uprzęży siedmioosobowej, przeznaczonej dla załogi ciągnącej mniejsze sanie, obciążone jedynie sprzętem.

Sanie te przeznaczone były do pierwszego etapu podróży, czyli do przewiezienia sprzętu i zapasów na Ziemię Króla Williama. Crozier wiedział, że do czasu, kiedy będą opuszczać ten obóz, liczba chorych i zmarłych wzrośnie i nie wystarczy mu ludzi do obsadzenia wszystkich zaprzęgów, szczególnie tych jedenastoosobowych. Zakładał, że skorzystają wówczas wyłącznie z mniejszych sań, choć siłą rzeczy zwiększy się ładunek, jakie będą na nich wieźć, a ludzie w zaprzęgach wcale nie będą silniejsi ani zdrowsi niż teraz.

Pod koniec marca, gdy Erebus już dogorywał, obie załogi wychodziły na lód zarówno za dnia, jak i w ciemnościach, by uczestniczyć w wyścigach saniami, a tym samym uczyć się chodzenia w zaprzęgu i dobierać najlepiej zgrane zespoły. Nagrodami w owych wyścigach były złote i srebrne monety, i choć w prywatnym magazynie sir Johna stały skrzynie pełne szylingów i gwinei – sir John planował kupić mnóstwo pamiątek na Alasce, w Rosji i Chinach – owe złote i srebrne monety pochodziły z funduszy Francisa Croziera.

Crozier chciał wyruszyć w stronę Zatoki Baffina, gdy tylko dni zrobią się na tyle długie, by mogli pokonywać w świetle dziennym duże odległości. Wiedział zarówno z opowieści sir Johna, jak i z książki autorstwa George’a Backa, który czternaście lat wcześniej pokonał sześciusetpięćdziesięciomilowy odcinek dzielący ujście Rzeki Backa od Wielkiego Jeziora Niewolniczego – książka ta była w bibliotece Terroru, a teraz leżała w torbie z rzeczami Croziera na saniach – że szanse, by którykolwiek z nich przeżył i ukończył taką podróż, są nikłe.

Mogło się okazać, że nawet nie dadzą rady pokonać stu sześćdziesięciu mil dzielących Ziemię Króla Williama od ujścia rzeki. Trasa takiej wędrówki wiodła przez najgorszy przybrzeżny lód, w którym mogły pojawić się pasy otwartej wody, co zmusiłoby ich do porzucenia sań, i przez pokryte żwirem tereny samej wyspy, gdzie ciągnięcie ciężkich sań w wietrze i śniegu byłoby prawdziwą męczarnią.

Gdyby jednak udało im się dotrzeć w końcu do rzeki, stanęliby przed czymś, co Back opisał jako „mordercze pięćset trzydzieści mil ciągnące się przez martwą krainę, w której nie rośnie ani jedno drzewo” i są „aż osiemdziesiąt trzy wodospady i kaskady”. Crozier nie mógł sobie wyobrazić, by jego ludzie, wyczerpani kilkoma miesiącami wędrówki przez lód, mieli jeszcze dość sił, by stawić czoło osiemdziesięciu trzem wodospadom i kaskadom, nawet w najbardziej wytrzymałych łodziach.

Tydzień wcześniej Goodsir powiedział Crozierowi, że sok cytrynowy, jedyny środek przeciw szkorbutowi, który im pozostał, skończy się za niecałe trzy tygodnie lub wcześniej, w zależności od tego, ilu ludzi umrze do tego czasu.

Crozier wiedział, jak szybko dopadnie ich wszystkich szkorbut. Trasą dzielącą Terror od Ziemi Króla Williama szli głównie za dnia, wędrując po szlaku wyżłobionym i wygładzonym przez poprzednie grupy i żywiąc się połówkami zwykłych racji, i pokonywali w ciągu jednego dnia niewiele ponad osiem mil. Na trudnym przybrzeżnym lodzie lub na samej Ziemi Króla Williama zapewne nie przeszliby nawet połowy tej odległości. Kiedy zaczną chorować, ów dystans zmniejszy się być może nawet do jednej mili, a jeśli zabraknie wiatru, nie będą mieli sił, by wiosłować pod prąd rzeki. Niewykluczone, że za kilka miesięcy okaże się, że w ogóle nie zdołają ruszyć się z miejsca.

Jedyne czynniki, które działałyby na ich korzyść, gdyby zdecydowali się wędrować na południe, to niewielka, ale realna szansa, że być może od Wielkiego Jeziora Niewolniczego płyną już w ich stronę ekipy ratunkowe, i fakt, że im dalej zapuszczaliby się na południe, tym byłoby cieplej.

Crozier wolałby jednak pozostać na północnych szerokościach i wybrać dłuższą trasę na wschód i północ, ku półwyspowi Boothia i na drugą jego stronę. Wiedział, że istnieje tylko jeden stosunkowo bezpieczny sposób na osiągnięcie tego celu; najpierw musiał zabrać ludzi na Ziemię Króla Williama, przejść przez nią, później pokonać stosunkowo wąski pas otwartego lodu, osłonięty jednak przed najgorszą pogodą przez masyw wyspy, dotrzeć do południowo-zachodniego wybrzeża Boothii, potem posuwać się powoli na północ, wzdłuż krawędzi lodu albo po przybrzeżnej równinie, wreszcie przeprawić się przez góry do samej Fury Beach, licząc na każdym kroku owej wędrówki, że uda im się spotkać Eskimosów.

To była bezpieczna, ale i bardzo długa droga. Tysiąc dwieście mil, niemal o połowę więcej niż alternatywna trasa do ujścia Rzeki Backa.

Crozier wiedział też jednak dobrze, że jeśli wkrótce po dotarciu do Boothii nie spotkają przyjaźnie nastawionych Eskimosów, nie dotrwają do końca tej długiej podróży. Gotów był jednak zaryzykować i wyruszyć na północny wschód, by powtórzyć niezwykły wyczyn swego przyjacielą, Jamesa Clarka Rossa, który osiemnaście lat wcześniej pokonał wraz ze swą niewielką grupą dystans sześciuset mil, zostawiając po drugiej stronie półwyspu Boothia uwięziony w lodzie okręt Fury. Stary steward, Bridgens, miał całkowitą rację. John Ross wybrał najlepsze rozwiązanie, wędrując z saniami na północ, a potem przesiadając się do łodzi i płynąc do Cieśniny Lancastera, gdzie mógł spotkać statki wielorybnicze. Jego bratanek, James Ross, udowodnił, że możliwe jest przejście z saniami z Ziemi Króla Williama do Fury Beach.