– Zatrzymamy się za godzinę – powiedział. – Poruczniku Little, pańskie sanie poprowadzą.
Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy słońce zniknęło za horyzontem, a na niebie zapłonęły pierwsze gwiazdy, szeregowcy Hopcraft i Pilkington, tworzący tylną straż pochodu, podeszli do Croziera, który maszerował obok ostatnich, piątych sań.
– Komandorze, coś za nami idzie – wyszeptał Hopcraft.
Crozier wyjął swą mosiężną lunetę, ułożoną przezornie w skrzynce na samej górze sterty bagaży, i przez minutę obserwował okolicę, podczas gdy sanie sunęły dalej.
– Tam, komandorze – powiedział Pilkington, wskazując zdrową ręką właściwy kierunek. – Może wyszedł z tej dziury w lodzie, komandorze. Jak pan sądzi? Bo Bobby i ja myślimy, że tak właśnie było. Może czekał tam pod wodą, aż przejdziemy, a potem wylazł za nami? Albo myślał, że zatrzymamy się tam na dłużej. Jak pan przypuszcza, komandorze?
Crozier nie odpowiedział. Widział potwora w lunecie, a właściwie tylko jego sylwetkę. Wydawała się biała jedynie dlatego, że na moment znalazła się na tle ciemnych burzowych chmur nadciągających z północnego zachodu. Kiedy stwór przechodził między serakami i lodowymi blokami, które pochód sań minął zaledwie dwadzieścia minut wcześniej, widać było wyraźnie, jaki jest wielki. Nawet gdy szedł na czworakach, był wyższy od Magnusa Mansona. Poruszał się zadziwiająco lekko i sprężyście jak na tak masywne zwierzę – jego ruchy przypominały raczej chód lisa niż niedźwiedzia. Po chwili potwór podniósł się i zaczął iść na dwóch nogach. W ten sposób poruszał się nieco wolniej niż na czworakach, ale i tak szybciej niż ludzie ciągnący sanie ważące dwa tysiące funtów. Górował teraz nad serakami, których szczytów Crozier nie dosięgnąłby nawet, wyciągając nad głowę rękę z rozłożoną lunetą.
Potem zrobiło się całkiem ciemno, a wały lodowe i seraki zlały się w jednolitą nieprzeniknioną masę. Crozier wrócił wraz z żołnierzami do sań i odłożył lunetę do pudełka.
– Trzymajcie się blisko sań, ale spoglądajcie co jakiś czas do tyłu i trzymajcie broń w pogotowiu do strzału – przykazał cicho Pilkingtonowi i Hopcraftowi. – Żadnych lamp. Bez nich będziecie lepiej widzieć w ciemności.
Żołnierze skinęli głowami i przesunęli się do tyłu. Crozier zauważył, że strażnicy idący przed pierwszymi saniami zapalili już swe lampy, nie widział już jednak samych ludzi, a tylko złote kręgi światła.
Komandor przywołał do siebie Thomasa Blanky’ego. Ze względu na swoje kalectwo lodomistrz zwolniony został z obowiązku ciągnięcia sań. Choć cieśla zaopatrzył jego drewnianą nogę w gwoździe i ćwieki ułatwiające poruszanie się po lodzie, proteza nie dawała mu wystarczającego podparcia, by mógł uciągnąć ogromny ciężar sań. Marynarze wiedzieli jednak, że lodomistrz może wkrótce okazać się niezastąpiony pod innymi względami; gdyby w drodze z Obozu Terror napotkali jakieś pasy otwartej wody i musieli spuścić na nie łodzie, jego wiedza mogła im wszystkim ocalić życie.
Teraz Crozier wykorzystał Blanky’ego jako posłańca. – Panie Blanky, proszę przejść do przodu i przekazać ludziom, którzy nie ciągną sań, że nie będziemy zatrzymywać się na kolację. Niech wyjmą ze skrzyń zimną wołowinę i suchary i przekażą marynarzom w zaprzęgach. Niech im też powiedzą, że wszyscy mają jeść podczas marszu i pić wodę z butelek, które trzymają pod ubraniami. Proszę też przekazać strażnikom, by trzymali broń gotową do strzału. Być może będą też musieli zdjąć rękawice.
– Tak jest, komandorze – odrzekł Blanky i zniknął w ciemnościach. Crozier słyszał skrzypienie lodu i śniegu pod jego podkutą protezą.
Komandor wiedział, że w ciągu dziesięciu minut wszyscy uczestnicy pochodu domyśla się, że potwór idzie za nimi i jest coraz bliżej.
35
69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98°40’58” długości geograficznej zachodniej. 24 kwietnia 1848.
Prócz faktu, że John Irving był chory i wygłodniały, że jego dziąsła krwawiły, że dwa zęby po bokach ust mogły zaraz z nich wypaść, i że ledwie trzymał się na nogach ze zmęczenia, był to jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu.
Przez dwa ostatnie dni Irving oraz George Henry Hodgson, jego stary przyjaciel z okrętu szkoleniowego Excellent, na którym służyli jeszcze przed tą ekspedycją, prowadzili zespoły zajmujące się wyszukiwaniem zwierzyny łownej i badaniem okolicy. Po raz pierwszy w ciągu całej tej przeklętej wyprawy, po trzech latach siedzenia w miejscu i marznięcia, porucznik John Irving był prawdziwym badaczem.
Co prawda wyspa, którą badał, posuwając się powoli na wschód – ta sama Ziemia Króla Williama, gdzie przybył wraz z porucznikiem Grahamem Gore’em niecały rok wcześniej – niewarta była funta kłaków, składała się bowiem jedynie z zamarzniętego żwiru i niskich pagórków, wznoszących się co najwyżej dwadzieścia stóp nad poziom morza, a jedynymi jej mieszkańcami były śnieżne zaspy i wyjący wiatr, ale Irving nareszcie badał nowy ląd. Już tego ranka zobaczył rzeczy, których nie widział żaden inny biały człowiek – a może i nawet żadna ludzka istota na świecie. Oczywiście były to tylko kolejne wzgórza, zamarznięte połacie żwiru i zaspy, ale to było jego odkrycie: przed dwudziestu laty sir James Ross wędrował wokół północnego wybrzeża i dotarł do Victory Point, ale to John Irving – młodzieniec rodem z Bristolu i wychowanek londyńskiej akademii – pierwszy zapuścił się w głąb Ziemi Króla Williama.
Irving zastanawiał się, czy nie nazwać tego miejsca Ziemią Irvinga. Czemu nie? Miejsce odległe o dwie mile od Obozu Terror zostało nazwane na cześć żony sir Johna, lady Jane Franklin, a czymże ona sobie na to zasłużyła prócz poślubienia starego, grubego i łysego mężczyzny?
Poszczególne zaprzęgi zaczynały o sobie myśleć jako o oddzielnych grupach czy też zespołach. Wczoraj Irving poprowadził więc na polowanie tę samą grupę sześciu marynarzy, podczas gdy Hodgson wraz ze swymi ludźmi rozpoznawał teren, wykonując tym samym polecenia komandora Croziera. Myśliwi Irvinga nie znaleźli nawet śladów jakiejś zwierzyny odciśniętych w śniegu.
Porucznik musiał przyznać, że ponieważ wszyscy jego ludzie zostali poprzedniego dnia uzbrojeni w strzelby i muszkiety (on sam nosił tylko pistolet w kieszeni płaszcza), momentami czuł się niepewnie, mając za plecami uzbrojonego mata uszczelniacza. Oczywiście jednak nic się nie wydarzyło. Pozbawiony towarzystwa Magnusa Mansona, który został z Crozierem na statku, Hickey był wręcz nadskakująco uprzejmy wobec Irvinga, Hodgsona i innych oficerów.
Przypominało to Irvingowi czasy, gdy ich nauczyciel rozdzielał jego braci i jego samego podczas zajęć w ich domu, w Bristolu, kiedy znudzeni długimi lekcjami chłopcy zaczynali rozrabiać. Nauczyciel sadzał każdego z nich w oddzielnym pokoju i prowadził lekcje z każdym po kolei, przechodząc z jednego skrzydła starego dworu do drugiego, stukając przy tym obcasami o deski korytarza. John i jego bracia, David i William, którzy razem stanowili trudną do opanowania paczkę urwisów, robili się cisi i potulni, zostając sam na sam z bladolicym, wysokim i chudym jak tyka guwernerem w białej peruce. Choć młody porucznik długo się wahał, czy powinien prosić komandora Croziera o zatrzymanie Mansona na statku, teraz cieszył się, że jednak to zrobił. Jeszcze bardziej cieszył go fakt, że komandor nie żądał odeń żadnych wyjaśnień; Irving nigdy nie powiedział mu, na czym przyłapał niegdyś Hickeya i wielkiego marynarza w ładowni, i nie zamierzał mówić mu o tym kiedykolwiek.