– Richard Aylmore mówi, że to oficerowie są wszystkiemu winni – mówił półszeptem Bridgens. – Powtarza ciągle, że powinniśmy zabić oficerów i rozdzielić między siebie ich racje żywnościowe. Aylmore w naszej grupie i mat uszczelniacz w waszej mówią, że powinniśmy jak najszybciej wrócić na Terror.
– Wrócić na Terror… – powtórzył Peglar. Choć jego umysł otumaniony był zimnem, zmęczeniem i chorobą, wiedział dobrze, że to nie ma sensu. Okręt uwięziony był w lodzie i miał tam pozostać przez następne miesiące, nawet gdyby tego roku lato rzeczywiście zawitało w te regiony. – Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero od ciebie, John? Nikt nie mówił czegoś takiego w mojej obecności.
Bridgens uśmiechnął się.
– Boją się, że nie zachowasz tego tylko dla siebie. Nie ufają ci, Harry.
– Ale tobie ufają?
– Oczywiście, że nie. Ale ja wcześniej czy później słyszę wszystko. Stewardzi są niewidzialni, nikt nie zwraca na nich uwagi… chyba że można zabrać ich porcję mięsa. No właśnie, dzisiejsze mięso było wyborne, sam przyznasz. Być może to ostatnie świeże mięso, jakie kiedykolwiek jedliśmy.
Peglar był jednak zbyt wzburzony, by gawędzić o minionych i przyszłych potrawach.
– Co możemy zrobić, żeby ostrzec Fitzjamesa i Croziera? – spytał.
– Och, oni dobrze wiedzą, co Hickey i Aylmore wygadują za ich plecami – odparł nonszalancko stary steward. – Nasi komandorowie mają własne źródła informacji.
Peglar pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć, że wśród jego towarzyszy są ludzie na tyle nikczemni i głupi, by nawet w tak trudnej sytuacji zwracać się przeciwko innym.
– Powiedz mi, Harry – rzekł Bridgens, poklepując burtę welbota – które z tych łodzi zabierzemy ze sobą, a które zostawimy tutaj?
– Na pewno weźmiemy cztery welboty – odparł Peglar z roztargnieniem, wciąż wracając myślami do porannych wydarzeń i do tego, co powiedział mu Bridgens. – Szalupy są równie długie jak welboty, ale cholernie ciężkie. Na miejscu komandora zostawiłbym je tutaj i zamiast nich zabrał kutry. Mają tylko dwadzieścia pięć stóp długości, ale są znacznie lżejsze od welbotów. Z drugiej strony może się okazać, że mają za duże zanurzenie, by dało się nimi płynąć po Rzece Backa. Mniejsze łódki są za małe na żeglugę po otwartym morzu i zbyt delikatne na podróż po rzece.
– Sądzisz więc, że zabierzemy cztery welboty, cztery kutry i dwie mniejsze szalupy, pinki, tak? – spytał Bridgens.
– Tak – powiedział Peglar, uśmiechając się mimowolnie. Pomimo dziesiątek lat spędzonych na morzu i tysięcy przeczytanych książek John Bridgens wciąż miał niewielkie pojęcie o żeglarstwie. – Myślę, że tak właśnie będzie.
– No dobrze. – Bridgens skinął głową. – Zakładając nawet, że większość chorych wróci do zdrowia, każdą łódź będzie ciągnęło co najwyżej dziesięciu ludzi. Zdołamy to zrobić, Harry?
Peglar ponownie pokręcił głową.
– To nie będzie wyglądało tak, jak podróż z Terroru, John.
– Bogu dzięki.
– Nie, źle mnie zrozumiałeś. Wszystko wskazuje na to, że będziemy ciągnęli te łodzie po lądzie, a nie po zamarzniętym morzu. To będzie znacznie trudniejsze niż podróż z Terroru, kiedy ciągnęliśmy co najwyżej dwie łodzie naraz i mogliśmy w każdej chwili korzystać z pomocy tych, którzy akurat mieli wolne ręce. Poza tym teraz łodzie będą wyładowane zapasami i sprzętem. Podejrzewam, że w jednym zaprzęgu będzie szło co najmniej dwudziestu ludzi, a to oznacza przeciąganie łodzi na zmianę.
– Na zmianę? Dobry Boże, przecież minie cała wieczność, nim dociągniemy je w ten sposób do rzeki. A im będziemy słabsi i bardziej chorzy, tym wolniej będzie nam to szło.
– Zgadza się. – Peglar pokiwał głową.
– Czy w ogóle istnieje jakaś szansa, żebyśmy dociągnęli je do ujścia Rzeki Backa, a potem dopłynęli do Wielkiego Jeziora Niewolniczego?
– Wątpię – odparł Peglar. – Być może jeśli kilku z nas pożyje dość długo, by zaciągnąć łodzie do rzeki, i jeśli te łodzie będą dobrze przystosowane do żeglugi po rzece i… ale nie, wątpię, czy taka szansa rzeczywiście istnieje.
– To dlaczego komandorowie Crozier i Fitzjames skazują nas na takie męczarnie, skoro i tak nie mamy żadnych szans na ocalenie? – spyta! Bridgens. W jego glosie nie było żalu, gniewu czy irytacji, a tylko czysta ciekawość. Peglar słyszał, jak John zadawał podobnym tonem tysiące pytań dotyczących astronomii, przyrody, geologii, botaniki, filozofii i wielu innych tematów. Zwykle z góry znał odpowiedź, a chciał tylko sprawdzić w ten sposób stan wiedzy swego ucznia. Tym razem jednak John Bridgens naprawdę nie wiedział, jak brzmi odpowiedź na jego pytanie.
– A jaka jest alternatywa? – odrzekł Peglar.
– Moglibyśmy zostać tutaj, w Obozie Terror – powiedział Bridgens.
– Albo nawet wrócić na statek, kiedy… będzie nas już mniej.
– Po co? Żeby czekać na śmierć?
– Tak, czekać w spokoju i wygodzie, Harry.
– Czekać w wygodzie? – Peglar uświadomił sobie, że niemal krzyczy.
– A kto, do cholery, chce czekać w wygodzie na śmierć? Jeśli uda nam się przeciągnąć łodzie do brzegu, chociaż jedną łódź, niektórzy z nas będą mieli jakieś szanse na przeżycie. Może na wschód od Boothii będzie otwarta woda. Może uda nam się popłynąć w górę rzeki. Chociaż niektórym z nas. A ci, którym się to uda, będą mogli przynajmniej powiedzieć naszym rodzinom i naszym ukochanym, co się z nami stało i gdzie zostaliśmy pogrzebani.
– Ty jesteś moją jedyną rodziną, Harry – powiedział cicho Bridgens.
– Jedynym człowiekiem na świecie, którego obchodzi to, czy jeszcze żyję. Ty będziesz wiedział, co się ze mną stało i gdzie spoczęły moje kości.
Peglar, wciąż rozgniewany, czuł, jak serce wali mu w piersiach.
– To ty mnie przeżyjesz, John.
– Och, w moim wieku, przy moich skłonnościach do różnych chorób…
– Przeżyjesz mnie, John. – Peglar był zaskoczony mocą swych słów. Bridgens zamrugał gwałtownie i umilkł. Peglar wziął go za rękę. – Obiecaj, że zrobisz dla mnie jedną rzecz, John.
– Oczywiście. – W głosie Bridgensa nie było tym razem ani śladu typowej dla niego ironii.
– Chodzi o mój dziennik… to nic wielkiego, ostatnio z trudem mi się nawet myśli, nie mówiąc już o pisaniu… ten szkorbut mnie wykańcza, John, ogłupia mnie… ale prowadziłem ten dziennik przez ostatnie trzy lata. Są w nim moje myśli, spostrzeżenia. Wszystko, co tutaj przeżyliśmy. Gdybyś mógł zabrać go ze sobą… kiedy cię opuszczę… po prostu zabrać do Anglii… Byłbym ci wdzięczny.
Bridgens skinął tylko głową.
– John – mówił dalej Peglar. – Myślę, że komandor Crozier da wkrótce rozkaz do wymarszu. Wie, że z każdym dniem robimy się coraz słabsi. Niedługo w ogóle nie damy rady ciągnąć sań. Zaczniemy dziesiątkami umierać już tutaj, w obozie, jeśli wcześniej nie zabije nas ten potwór z lodu.
Bridgens ponownie skinął głową. Patrzył na swoje okryte rękawicami dłonie.
– Nie jesteśmy w tych samych grupach, nie będziemy płynąć w tej samej łodzi, być może nawet rozstaniemy się na dobre za jakiś czas, jeśli komandorowie postanowią rozdzielić nas na mniejsze zespoły – kontynuował Peglar. – Chcę pożegnać się z tobą dzisiaj i nie musieć robić tego więcej.
Bridgens raz jeszcze skinął głową, wpatrując się tym razem w swoje buty. Mgła otoczyła łodzie i ich nieruchome postacie niczym mroźny oddech jakiegoś pogańskiego boga.