– Nie bądź głupi – warknął Crozier. – Od Obozu Terror dzieli nas co najmniej sześćdziesiąt pięć mil. Dotarlibyście tam w październiku, w zimie, gdyby w ogóle wam się to udało.
Hodgson milczał, zbity z tropu, zastąpił go jednak dowódca dziobówki z Erebusa.
– Jesteśmy o wiele bliżej obozu niż tej cholernej rzeki, do której się wleczemy.
– To nieprawda, panie Sinclair – wychrypiał Crozier. – Zdaniem porucznika Little’a, i moim własnym, do zatoki prowadzącej do rzeki zostało nam już niecałe pięćdziesiąt mil.
– Do zatoki – parsknął pogardliwie marynarz Thompson. George Thompson znany był z pijaństwa i lenistwa. Crozier z pewnością nie był kimś, kto miał prawo krytykować innych za pijaństwo, brzydził się jednak lenistwem.
– Od zatoki do ujścia Rzeki Backa jest jeszcze pięćdziesiąt mil na południe – kontynuował Thompson. – W sumie ponad sto mil stąd.
– Uważaj, do kogo mówisz, Thompson – odrzekł Crozier takim tonem, że nawet ów bezczelny prostak spuścił wzrok. Komandor ponownie powiódł wzrokiem po tłumie i przemówił, zwracając się do wszystkich: – Nieważne, czy od początku zatoki do samego ujścia jest czterdzieści, czy pięćdziesiąt mil; jest całkiem prawdopodobne, że pojawi się tam otwarta woda… będziemy płynąć w łodziach, a nie ciągnąć je. A teraz zapomnijcie o tych bzdurach i wracajcie do swoich obowiązków.
Kilku ludzi posłusznie odwróciło się, by odejść, jednak na ich drodze stanął olbrzymi Mangus Manson, który zatrzymał ludzki strumień niczym tama. Reuben Małe powiedział:
– Chcemy wrócić do statku, komandorze. Uważamy, że tam będziemy mieli większe szanse.
Crozier nie wierzył własnym uszom.
– Wrócić do Terroru? Dobry Boże, Reuben, przecież to ponad dziewięćdziesiąt mil. Nigdy tam nie dotrzecie z tymi łodziami i saniami.
– Weźmiemy tylko jedną łódź – włączył się ponownie do rozmowy Hodgson. Ludzie pokiwali głowami z aprobatą.
– Jak to zjedna łodzią? O czym wy mówicie, do diabła?
– Tylko jedna łódź – powtórzył z naciskiem Hodgson. – Jedna łódź na jednych saniach.
– Mamy już dość tego cholernego ciągnięcia – odezwał się John Morfin, marynarz, który został ciężko ranny podczas karnawału.
Crozier zignorował go i zwrócił się do Hodgsona:
– Poruczniku, jak planujecie przewieźć dwadzieścia trzy osoby w jednej łodzi? Nawet gdybyście zabrali welbot, zmieści się tam co najwyżej dwunastu z was i minimalna ilość zapasów. A może zakładacie, że nim dotrzecie do obozu, co najmniej dziesięciu z was umrze? Rzeczywiście, tak pewnie będzie. Więcej niż dziesięciu.
– W Obozie Terror zostało osiem mniejszych łodzi – odpowiedział Sinclair, czyniąc krok do przodu i przyjmując agresywną postawę. – Weźmiemy stąd tylko jeden welbot, a do Terroru dopłyniemy już na tamtych łodziach.
Crozier patrzył nań przez chwilę z niedowierzaniem, a potem wybuchnął śmiechem.
– Myślicie, że lód na północny zachód od Ziemi Króla Williama popękał? Naprawdę w to wierzycie, głupcy?
– Tak. – Porucznik Hodgson skinął głową. – Na statku jest jedzenie. Mnóstwo puszek zjedzeniem. Moglibyśmy popłynąć stamtąd…
Crozier roześmiał się ponownie.
– Gotowi jesteście postawić własne życie na to, że pak popękał, a Terror nadaje się do żeglugi i czeka tylko, aż do niego przypłyniecie? Że w zimie, bo wtedy tam dojdziecie, lód będzie otwarty na przestrzeni trzystu mil?
– Prędzej uda nam się przepłynąć przez lód, niż dojść do tej cholernej rzeki! – krzyknął Richard Aylmore. Twarz stewarda wykrzywiały gniew, strach, uraza i… radość, że oto wreszcie ma swoje pięć minut.
– Chętnie poszedłbym z wami… – zaczął Crozier.
Hodgson zamrugał gwałtownie. Kilku marynarzy spojrzało po sobie.
– Żeby tylko zobaczyć wasze miny, kiedy przejdziecie wreszcie przez wszystkie te wały lodowe i zobaczycie, że lód złamał Terror tak samo jak Erebusa. – Zamilkł na kilka sekund, by marynarze zdążyli wyobrazić sobie ten widok, i dodał spokojniejszym już głosem: – Na miłość boską, spytajcie pana Honeya albo pana Wilsona, albo pana Goddarda, albo porucznika Little’a, w jakim stanie było poszycie Terroru, W jakim stanie był jego ster. Spytajcie Thomasa, jak fatalnie wyglądały wszystkie łączenia jeszcze w kwietniu… a mamy już lipiec, głupcy. Jeśli nawet lód rzeczywiście trochę stopniał, to Terror i tak pewnie zatonął do tego czasu. A jeśli nawet nie zatonął, to czy wasza grupa, dwudziestu trzech ludzi, zdoła jednocześnie wypompowywać wodę i kierować statkiem? Gdyby jednak jakimś cudem udało wam się dotrzeć do statku, nim lód znów zamarznie, gdybyście zdołali jakoś wypompowywać wodę i sterować nim jednocześnie, to powiedzcie mi, proszę, jak znajdziecie drogę przez lód? – Crozier ponownie umilkł na moment i powiódł spojrzeniem po tłumie. – Nie widzę tu pana Reida. Jest z grupą zwiadowczą porucznika Little’a. Bez lodomistrza macie niewielkie szanse, żeby przepłynąć trzy mile na południe, nie mówiąc o trzystu. – Crozier pokręcił głową i zachichotał, jakby marynarze opowiedzieli mu właśnie jakiś zabawny dowcip. – Wracajcie do swoich obowiązków… natychmiast – warknął. – Nie zapomnę, że wpadliście w ogóle na taki idiotyczny pomysł, ale postaram się zapomnieć o tym, jakim tonem mówiliście do mnie, i o tym, że przyszliście tutaj jak grupa buntowników, a nie jak marynarze Królewskiej Marynarki Wojennej, którzy chcą porozmawiać ze swoim komandorem. A teraz wracajcie do siebie.
– Nie – powiedział Cornelius Hickey głosem dość mocnym i stanowczym, by powstrzymać kilku niezdecydowanych marynarzy. – Pan Reid pójdzie z nami. Inni też.
– A to dlaczego? – spytał Crozier, przeszywając Hickeya wzrokiem.
– Nie będą mieli wyboru – odrzekł mat uszczelniacz. Pociągnął Magnusa Mansona za rękaw i obaj mężczyźni wystąpili przed pierwszy szereg, mijając zdumionego Hodgsona.
Crozier postanowił, że najpierw zastrzeli Hickeya. Nie musiał nawet wyjmować w tym celu pistoletu ukrytego w kieszeni płaszcza. Poczeka, aż Hickey zrobi jeszcze trzy kroki i wtedy strzeli mu w brzuch. Potem wyjmie pistolet i spróbuje trafić prosto w czoło olbrzyma Mansona. Wiedział, że strzał w tułów nie zdoła go powstrzymać.
Nagle, jakby jego myśl stała się ciałem, od strony wybrzeża dobiegł ich huk wystrzału.
Wszyscy oprócz komandora i mata uszczelniacza odwrócili się w tamtą stronę. Crozier ani na moment nie spuszczał wzroku z Hickeya. Obaj mężczyźni odwrócili głowy dopiero, gdy do strzałów dołączyły krzyki.
– Otwarta woda!
Była to grupa zwiadowcza porucznika Little’a wracająca z lodu – lodomistrz Reid, bosman John Lane, Harry Peglar i kilku innych, wszyscy uzbrojeni w strzelby i muszkiety.
– Otwarta woda! – krzyknął ponownie Little. Wymachiwał rękami, zmierzając przez lód i żwir w ich stronę, zupełnie nieświadom dramatu, który rozgrywał się przed namiotem komandora. – Niecałe dwie mile na południe! Przesmyki wystarczająco duże dla łodzi. Ciągną się na południe przez wiele mil! Otwarta woda!
Hickey i Manson wmieszali się w tłum wiwatujących marynarzy, którzy jeszcze przed chwilą bliscy byli buntu. Niektórzy ściskali się z radości. Reuben Małe wyglądał tak, jakby chciało mu się wymiotować na myśl o tym, co przed chwilą chciał zrobić. Robert Sinclair usiadł ciężko na kamieniu, jakby nagle opadł całkiem z sił. Niegdyś silny i nieustraszony dowódca przedniego masztu ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać jak dziecko.